Artykuły

Arcydzieło opery przeniesione na pokład okrętu podwodnego

"Billy Budd" Benjamina Brittena w reż. Annilese Miskimmon w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej.

"Billy Budd" Benjamina Brittena w Operze Narodowej w Warszawie to pasjonujące widowisko muzyczne o konflikcie głosu serca i obowiązku. Brawa dla reżyserki Annilese Miskimmon, dyrygenta Michała Klauzy i śpiewaków, zwłaszcza dla polskiej części obsady.

"Billy Budd" (1951) jest pod wieloma względami wyjątkową operą. To trudne wyzwanie dla słuchaczy przyzwyczajonych do melodyjnej opery włoskiej - bohaterowie często posługują się melorecytacją w języku angielskim, orkiestra żegluje od jednego motywu przewodniego do drugiego, a ich lapidarność nie daje nadziei na to, że pojawi się jakaś łatwo wpadająca w ucho melodia, którą będzie można nucić później podczas nakładania makijażu przed lustrem.

Muzyka u Brittena współtworzy następstwo zdarzeń, buduje napięcie, zarazem napędza akcję i ją ilustruje. W tym sensie Brittena można uważać za odległego następcę idei dramatu muzycznego sformułowanej pod koniec XIX w. przez Richarda Wagnera.

"Billy Budd" jest nietypową operą także dlatego, że Benjamin Britten użył w niej wyłącznie męskich głosów i jednorodnie męskiej obsady. Nie ma tu postaci kobiecej. Akcja opery inspirowanej opowiadaniem Hermana Melville'a, autora "Moby Dicka", rozgrywa się na statku wojennym w czasach rewolucji francuskiej, gdy flota króla Anglii starała się zdusić rebelię ludu i nie dopuścić do rozprzestrzenienia się niebezpiecznych dla Korony praw człowieka.

"Prawa człowieka" często pojawiają się na ustach bohaterów tej opery. Wypowiadane albo z nadzieją - przez Billy'ego, młodego marynarza o czystym i prawym sercu, albo z nienawiścią - przez oficerów marynarki królewskiej traktujących swoich czasem siłą zamustrowanych na okręt podwładnych jak niewolników. Władza odbiera człowieczeństwo tym, którzy jej nie posiadają.

Choć reżyserka przeniosła akcję w XX w. na pokład okrętu podwodnego, nie chciała robić bezpośrednich aluzji do współczesności - "Billy Budd" to dzieło uniwersalne. Pewne skojarzenia jednak narzucają się widzowi same: prawa człowieka zostają zduszone wszędzie tam, gdzie władza daje sobie prawo do bezwzględnego wypełniania obowiązku i w imię rzekomo wyższych racji odbiera ludziom wolność.

Ciekawy przypadek Benjamina Brittena

Anglik Benjamin Britten, który pochodził ze zubożałej klasy średniej, ale wychował się przed I wojną światową w elitarnej szkole z internatem dla chłopców, doskonale znał mechanizmy klasowych podziałów w Wielkiej Brytanii. W młodości stał się pacyfistą, nie znosił hierarchii, choć chętnie przyjął od królowej Elżbiety II arystokratyczny tytuł para Anglii. Jako homoseksualista, którego dzieciństwo i młodość przypadły na surowe czasy postwiktoriańskie, wiedział, co to wyparcie i samopotępienie.

Jego bohaterowie to na ogół outsiderzy, ludzie przekonani o swojej złej naturze, jak sadystyczny Claggart - im bardziej pociąga go najemny marynarz Billy Budd, tym bardziej on pragnie go zniszczyć. Inaczej dowódca okrętu kapitan Vere - ponieważ jest zafascynowany Billym, chce go wywyższyć. Gdy jednak chłopak morduje Claggarta, Vere niczym Poncjusz Piłat umywa ręce. Dusi w sobie głos serca domagający się ułaskawienia Budda i idzie za poczuciem obowiązku, skazując chłopaka na karę śmierci.

Sedno opery tkwi w nieludzkim wyborze kapitana Vere'a. To on "opowiada" historię Budda. Opera zaczyna się w jego domu, gdy jest już emerytowanym oficerem marynarki.

Irlandzka reżyserka Annilese Miskimmon znakomicie rozgrywa przestrzeń sceniczną: pod naporem wspomnień dręczących starego Vere'a (Alan Oke) na scenie stopniowo pojawiają się marynarze ciągnący liny, barierki burty, peryskop, oficerowie w białych czapkach z daszkiem. Potok zdarzeń wciąga widza bez reszty; iluzji, że znajdujemy się na środku morza, trudno się oprzeć (znakomita scenografia Annemarie Woods i reżyseria świateł Pauli Constable).

Wielkim atutem inscenizacji Miskimmon jest zazębianie się i współgranie obrazu z muzyką. Dramatyczny nerw i pełnia brzmienia, którą wydobył z orkiestry i chóru dyrygent Michał Klauza, nadała przedstawieniu rozmachu i głębi, a czasem bezlitośnie trzymała widza w napięciu, jak w scenie poboru nowych marynarzy na początku pierwszego aktu.

Angielski dżentelmen "Billy Budd"

Britten wciąż rzadko pojawia się na polskich scenach. Grano u nas "Petera Grimesa", "Curlew River" "Obrót śruby", "Gwałt na Lukrecji", do premiery "Śmierci w Wenecji" w Łodzi nie doszło. Tytułów przybywa, ale to wciąż kropla w morzu. A warto, bo w muzyce Brittena można się rozsmakować, a jego opery potrzebują sceny. "Billy'ego Budda", arcydzieło XX-wiecznej opery, zawdzięczamy koprodukcji Opery Narodowej w Warszawie z Operą w Oslo to najpierw tam odbyła się premiera inscenizacji Annilese Miskimmon.

Irlandzka reżyserka jest zresztą dyrektorką ds. opery w tej instytucji. Wychowała się w Irlandii Północnej, ale studiowała i pracowała w Anglii. "Billy Budd" to jej zdaniem opera na wskroś angielska: jej bohaterowie są wyszkoleni w ukrywaniu uczuć, nigdy nie mówią tego, co mają akurat na myśli. W Londynie, na studiach i w pracy, poznałam dość dobrze ten typ angielskiego dżentelmena, którego nauczono, że męskość polega na odcięciu emocji i bezwzględnym posłuszeństwie - mówi "Wyborczej".

Wyparte emocje "wypowiada" orkiestra. Czasem są to genialne zabiegi, jak śpiewy Budda i chóru marynarzy, kojarzące się z falowaniem morza lub sugerujący bezkresność przestrzeni i czasu akompaniament do arii oficera Redburna (świetny Mariusz Godlewski). Gdy kapitan Vere słyszy nazwisko Billy'ego Budda, partia orkiestry staje się pogodna i ruchliwa, jak bijące żywiej serce. Angielski dżentelmen Britten był mistrzem w wyrażaniu uczuć w dźwiękach.

Inscenizacja "Billy'ego Budda" to jedna z najlepszych premier w ostatnich latach w Operze Narodowej, efekt zespołowej pracy kilkunastoosobowej grupy solistów, chóru, orkiestry i pracowni technicznych Opery Narodowej, które wykonały monumentalne dekoracje. Orkiestra Teatru Wielkiego już dawno tak znakomicie nie grała jak pod batutą Michała Klauzy. Bas-baryton Gidona Saksa brzmiał za słabo w niskich rejestrach, aby można było uwierzyć w demoniczność Claggarta. Dojrzale i szlachetnie śpiewał baryton Michał Partyka jako Budd, ale jego postaci brakowało seksapilu i charyzmy, którą musiał mieć przecież uwielbiany przez kolegów "piękny Billy". Świetne postacie drugoplanowe stworzyli Krzysztof Szumański (Flint), Mariusz Godlewski (Redburn), Aleksander Teliga (Dansker) i Wojciech Parchem (Red Whiskers).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji