Artykuły

Magdalena Cielecka: Chciałabym żyć w otwartym kraju

- Rozumiem swój zawód jako pewną podróż. Sinusoidalną. Nie sposób być cały czas na topie. Po jakimś czasie przychodzi naturalny opad energii, mody na daną twarz, pojawia się stan nasycenia i wtedy trzeba odczekać - mówi aktorka Magdalena Cielecka, filmowa dziennikarka z thrillera "Ciemno, prawie noc".

JANUSZ WRÓBLEWSKI: - Ktoś napisał, że "Ciemno, prawie noc" to książka o zaszczutej, zwulgaryzowanej, zasłoniętej katolickimi fetyszami Polsce. O czym jest dla pani? MAGDALENA CIELECKA: - O najszerzej pojętym złu dotykającym najbardziej niewinnych, czyli dzieci. Powieść Joanny Bator jest też dla mnie podróżą w głąb siebie, terapią rodzinną, powrotem do dzieciństwa i próbą rozbrojenia dawnych traum. Trochę jak "7 uczuć" Marka Koterskiego. Ale też mówi o nieusuwalnej skazie, przekazywaniu grzechu, o międzypokoleniowej sztafecie zła.

Coś panią w niej zaskoczyło?

- Szkatułkowa konstrukcja kojarząca się z "Pamiętnikiem znalezionym w Saragossie". Z jednej opowieści wyskakują kolejne, a z każdej - dziesiątki postaci. Trudno przewidzieć, dokąd to wszystko zmierza. Jest dużo smaczków, barwnych epizodów, jakieś egzorcyzmy, procesje, sporo budzących dreszcz przerażenia wątków, z części z nich scenarzyści zrezygnowali. Film nie mógł trwać tyle co serial "Ostre przedmioty", który dotyka podobnych problemów.

W ekranizacji Borysa Lankosza przewijają się potworności: kazirodcze związki, żołnierze gwałcący dziewczynki, zabijanie zwierząt, przemoc w rodzinie, molestowanie seksualne. Czy taka Polska istnieje? Czy pani ją dobrze zna?

- Nie znam, ale mam świadomość występowania takich patologii. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu przeżyłam wstrząs, dowiedziawszy się, że pod Limanową pewne małżeństwo trzymało w odosobnieniu niepełnosprawną córkę, traktując ją niczym zwierzę hodowlane. Co rusz napotyka się takie historie.

Na niewielkiej przestrzeni Dolnego Śląska grubą kreską szkicowany jest portret zbiorowości pozbawionej hamulców, lubującej się we wzajemnej nienawiści.

- Chodzi o metaforę, więc taki zabieg jest w pełni uzasadniony. Kręciliśmy w Wałbrzychu. Spędziłam tam miesiąc i klimat tego miasta faktycznie przygnębiał. Te ponure zaułki na każdym kroku, wnętrza z rozpadającymi się kuchenkami węglowymi. Scenografowie nie mieli zbyt wiele do roboty.

Wciela się pani w reporterkę odkrywającą mroczną, depresyjną stronę rzeczywistości, w której elementy baśniowe, mistyczne i groteskowe przeplatają się z realnymi.

- Ode mnie jako aktorki wymaga się zwykle wchodzenia na najwyższe rejestry. Mam płakać, histeryzować itd. Tymczasem tu musiałam być przezroczysta, być zaprzeczeniem kogoś rzucającego się w oczy - przyjąć postawę świadka. Nie przesadzać z ekspresją, zrezygnować z wyrazistości, żeby nie spłoszyć tego ekstremum po drugiej stronie. Gram w jednym kostiumie, krzyczę tylko raz, emocje mam schowane pod powiekami, jestem prawie niewidoczna. To było nowe doświadczenie.

Paradoksalnie prostszego zadania aktor nie może otrzymać.

- Przez 30 dni zdjęciowych miałam poczucie, że właściwie niczego nie gram. Korciło mnie, żeby coś jednak zrobić, jakoś się zaznaczyć w tej historii, jednak udało mi się utrzymać dyscyplinę.

"Zło nigdy mnie nie zaskakuje, ale zawsze dziwi" - mówi Bator. Ciekaw jestem, jakie jest pani zdanie w tej kwestii?

- Wiele przejawów zła budzi opór, lecz zło wydaje się częścią życia - w tym sensie również i mnie nie zaskakuje. Jest naturalne, stanowi integralną część psychiki i ludzkich dziejów. To także punkt odniesienia - przeciwwaga dobra. Co do Polski, nie wiem, czy umiałabym zdefiniować, na czym polega grzech główny naszej wspólnoty. Może jest to znieczulica? Polonistka w podstawówce często używała tego słowa. Kojarzyło mi się wtedy z wszawicą, łuszczycą i innymi przykrymi chorobami. Potem zrozumiałam, że chodzi o brak empatii.

propos empatii. Jak się pani podoba protest mieszkańców Torunia przeciwko "oddaniu Polski Szatanowi" w związku z wystawą Mariny Abramović?

- To fanatyzm. Zakompleksieni, zamknięci na argumenty, bezradni, sfrustrowani ludzie uderzają w tych, co myślą inaczej. A jednocześnie są zbyt leniwi, by na swoim małym poletku coś zmienić. Łatwo jest pójść pod galerię czy teatr i protestować przeciwko sztuce, która się z tych czy innych względów nie podoba. Jeszcze łatwiej hejtować w internecie. Daleko mi do dzisiejszego Kościoła. Jestem przeciwniczką koronowania kogokolwiek na króla Polski, ale nie przyszłoby mi do głowy pójść teraz pod kościół i protestować przeciwko pedofilii księży. Krzyczeć, że trzeba ich wszystkich pozamykać.

Bo?

- Kościół sam powinien to rozwiązać. Jeżeli wiernym to nie przeszkadza, skoro chodzą na msze, słuchając tych, co krzywdzą ich dzieci - ich wybór. Ja w tym nie uczestniczę, ponieważ to nie mój świat. I tego samego wymagam - niech inni nie utrudniają wykonywania zawodu artystom. Nikt nie zmusza, by oglądano wystawy czy sztuki, które kogoś oburzają. Zostawmy sobie przestrzenie na egzemplifikacje swoich poglądów i nie zabijajmy się przy tym.

Pani od dawna angażuje się w uliczne protesty. Bierze udział w manifestacjach KOD, czarnych marszach. Co panią do tego popycha?

- Mój własny interes. Chciałabym żyć w tolerancyjnym, otwartym kraju, który nie szkaluje żadnej mniejszości. Jako obywatelkę obchodzi mnie, jak nasze społeczeństwo jest postrzegane za granicą. Jeszcze parę lat temu, mówiąc, skąd pochodzę, czułam dumę. W komentarzach, rozmowach, zaciekawieniu obcych czuło się podziw. Polaków stawiano za wzór pokojowego przełomu. Teraz to się tak diametralnie zmieniło, że gryzę się w język. Musiałabym dłużej tłumaczyć, dlaczego jako naród jesteśmy podzieleni, z jakiego powodu populiści i przeciwnicy demokracji wygrywają, a nie zawsze mam na to energię i czas.

Wstydzi się pani, że jest Polką?

- Nie. Ja się tego w ogóle nie wstydzę. Ubolewam tylko, że żyjemy w czasach, gdy nieustannie trzeba medialną wrzawę prostować. Przecież większość jest za tolerancją, nie każdy jest ksenofobem, nie wszyscy boją się Innego. Jestem tym zmęczona i rozczarowana.

Zetknęła się pani z mową nienawiści skierowaną przeciwko sobie?

- Ponieważ byłam do niedawna związana z partnerem żydowskiego pochodzenia, wylała się na mnie i na niego ogromna fala hejtu. W dobrej wierze wyznałam w jednym z wywiadów, że podobało mi się, że on nie pochodzi z Polski. Gdy się poznawaliśmy, nie wiedział, kim jestem. Traktował mnie jako kobietę i człowieka, a nie jako znaną aktorkę. Moja wypowiedź tak rozwścieczyła internautów, że zaczęto nawoływać do ogolenia mi głowy, życzono mi nawet śmierci. Wanda, co nie chciała Niemca - rebours.

Z drugiej strony słychać, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki.

- Te słowa są oburzające. Dziwię się, że padły. Ja też wolę w nich widzieć jedynie przejaw cynizmu politycznego w związku z nadchodzącymi wyborami w Izraelu. Polski antysemityzm i izraelski antypolonizm są ściśle ze sobą powiązane. Jedno nakręca drugie, dlatego trzeba uważać, by nie powielać szkodliwych stereotypów, nie eskalować napięcia tego typu wypowiedziami.

Wielokrotnie publicznie dawała pani wyraz swoim przekonaniom. Jak to się ma do uprawianego zawodu, czy jako aktorka ponosi pani tego konsekwencje?

- Oczywiście. Jestem wyeliminowana z pewnych produkcji czy kontraktów reklamowych. Potencjalnie tracę pieniądze. Nie mam na myśli wyłącznie spółek Skarbu Państwa, ale również zwykłe komercyjne firmy, którym zależy, by ambasadorka promująca ich produkty nie była negatywnie kojarzona przez część klientów. Do TVP też nie jestem już zapraszana. Na początku twardych rządów PiS pojawiały się jakieś oferty, ale szybko zostałam skreślona. Na szczęście pracuję na stałe w teatrze, otrzymuję propozycje filmowe, więc nie odczuwam tego braku zbyt mocno.

Twierdzi pani, że telewizja publiczna produkuje propagandę, więc nie warto brać w tym udziału. Z drugiej strony w pani macierzystym zespole Nowego Teatru są twórcy o wyraziście prawicowych poglądach. I pani z nimi występuje. Nie ma w tym sprzeczności?

- Wychodzę na scenę z kolegami, z którymi światopoglądowo niewiele mnie łączy. Podobnie jak mogę też kogoś nie lubić, nie cenić, lecz gdy tworzymy zespół i pracujemy razem, akceptuję taką sytuację. Ważne, w jakiej sprawie się spotykamy. Co nasz spektakl niesie, jaką ma wymowę, co mówi ludziom. Mam na myśli wartości, nie politykę. Natomiast TVP tworzy programy szkodliwe, nawołujące do nienawiści, kłamliwe. Nic mnie nie zmusi do brania w tym udziału. Skoro mam wybór, odmawiam. Ale nie oceniam kolegów, którzy występują. Każdy ma odrębną historię, swoją twarz, własny punkt widzenia, indywidualne potrzeby, uwarunkowania.

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Otrzymuje pani propozycję zagrania w "Smoleńsku" i w "Klątwie" Frljicia. Co pani wybiera?

- Odrzucam "Smoleńsk", bo legitymizuje nieprawdziwą według mnie wersję historii. Ale nie wiem, czy zagrałabym też w "Klątwie". Nie przepadam za publicystycznym, interwencyjnym teatrem, niepozostawiającym miejsca dla własnej interpretacji i uniwersalizmu. Dobrze, że takie przedstawienie powstało i wywołało dyskusję, ale artystycznie nie jest mi z nim po drodze. Więc ani to, ani to.

Na aktorze znów spoczywa ogromna odpowiedzialność. Ma być jednocześnie celebrytą, autorytetem moralnym, obrońcą wartości, aktywnie uczestniczyć w polityce, dawać innym przykład

- Widząc Jerzego Radziwiłowicza, czytającego fragmenty konstytucji albo wypowiadającego się w sprawach politycznych, czuję się dumna, zbudowana i bezpieczna, bo wiem, że etos ciągle obowiązuje. A dlaczego sama się angażuję? Bo jako kobieta i obywatelka mam do tego prawo. Gdy chcę się za czymś albo przeciwko czemuś opowiedzieć, to to robię. Oczywiście nie biegam po ulicy w każdej sprawie. A ponieważ jestem osobą publiczną, bardziej rozpoznawalną, mój głos jest słyszalny lepiej niż anonima. Ma to swoje znaczenie. Udzielając wsparcia, stając po stronie podobnie myślących ludzi, sprawiam, że razem czujemy się pewniej. Nie traktuję tego jako kolejnej roli czy misji. To moja wewnętrzna, prywatna potrzeba wyrażenia sprzeciwu, gniewu, protestu przeciw sytuacjom mającym miejsce w naszym kraju.

Dlaczego za rządów PO takie protesty się nie zdarzały, choć powodów znalazłoby się też wiele?

- Artyści rzeczywiście byli bardzo źle traktowani przez liberałów, a jednak nie było takiego zrywu. Być może dlatego, że dopiero teraz zostały naruszone fundamentalne zasady gwarantowane przez konstytucję. Np. próbowano zaostrzyć prawo aborcyjne, pewne grupy społeczne jawnie zaczęto uznawać za gorsze, rośnie ruch neonazistowski, stale podsycana jest nienawiść.

Z drugiej strony każdy aktor zabiega o popularność. Pani też występuje w wielu serialach, a ostatnio nawet u Patryka Vegi.

- To są właśnie wybory artystyczne. Chce pan wiedzieć, z jakich powodów zagrałam w "Pitbullu. Niebezpiecznych kobietach"? Przeczytałem scenariusz i był on tak skrajnie daleki ode mnie, że w pewnym sensie zaintrygowało mnie, dlaczego w ogóle Vega o mnie pomyślał. Spotkaliśmy się. Przekonał mnie opowieścią o skomplikowanej postaci, którą mi zaproponował: samotnej matce wychowującej dziecko, uwikłanej w układ mobbingowy w policji. Inna narracja, nieznany świat. Ale rolę w "Botoksie" odrzuciłam ze względów światopoglądowych. Nie godziłam się na taki uproszczony, krzywdzący obraz kobiet.

Aktorzy Warlikowskiego grający w serialach - to było kiedyś nie do pomyślenia. Teraz właściwie wszystkich można zobaczyć na małym ekranie.

- Zmienił się rynek. Rozwinął świat mediów. Jestem przekonana, że Gustaw Holoubek, gdyby żył, też grałby w jakimś ambitnym serialu HBO. Nastąpiła zmiana jakościowa. Dzisiaj produkcje telewizyjne często są bardziej interesujące od filmów kinowych. Wiadomo, że występ w telenoweli nikomu zaszczytu nie przyniesie, gdy jednak seriale reżyserują takie osobowości, jak Holland, Palkowski, Żuławski, to zagranie w nich jest nobilitacją. Poczułam to, pojawiając się u boku Jandy i Radziwiłowicza w "Bez tajemnic".

Mówi się, że aktorki w średnim wieku przestają interesować filmowców i nie otrzymują zbyt wielu propozycji do grania. Czy pani to potwierdza?

- Nie. Rozumiem swój zawód jako pewną podróż. Sinusoidalną. Nie sposób być cały czas na topie. Po jakimś czasie przychodzi naturalny opad energii, mody na daną twarz, pojawia się stan nasycenia i wtedy trzeba odczekać. Albo się zmienić, rozpić, przytyć, schudnąć, wywołać skandal, postarzeć, by zainteresowanie wróciło. Oczywiście, że ma to również związek z przemijaniem, ze zmianą warunków, z tym, jak cię postrzegają reżyserzy. Wielu z nich coraz śmielej sięga po dojrzałe aktorki. Tomasz Wasilewski, Jacek Borcuch, Borys Lankosz nie boją się nas obsadzać w głównych rolach. Tegoroczne laureatki oscarowe - Olivia Colman, Regina King - też potwierdzają, że nie zawsze młodość bywa w cenie. Dojrzałość jest ciekawsza, ma więcej kolorów.

Zebrała pani ogromne doświadczenie teatralne i filmowe. Ciągle się pani czegoś uczy? Na czym polega rozwój w tym wieku?

- Mam 47 lat i nie stawiam sobie konkretnych celów. Nie mówię, że chciałabym jeszcze zagrać jakąś postać u takiego czy innego reżysera. Ale rozwój nigdy się nie kończy. Chłonę wszystko ze świata i ze sztuki. Nawet z takich spotkań jak z Vegą. Kilka nocy spędzonych z dyżurnym patrolem policji w Ostrowi Mazowieckiej, ekstrema ludzkie, jakie wtedy zobaczyłam, naładowały mój skarbczyk aktorski nie tylko na tę jedną rolę. To są dary. Tak samo grając w "4.48 Psychosis" otrzymałam możliwość przyjrzenia się z bliska depresji. To poszerza perspektywę. Ubogaca. Dzięki temu staję się pełniejszym człowiekiem.

A jakie są tego koszty?

- Koszty są zawsze, gdy się pracuje nad trudną rolą. Na szczęście już się tak nie naruszam jak wtedy, gdy byłam młodsza. Znam metody ochronne. Ale profity są większe. Pracując nad "(A)pollonią", przeczytałam całą literaturę postholokaustową, Littella, Coetzeego. Wykonując inny zawód, nigdy bym w te światy nie weszła. Nie miałabym tej wrażliwości.

Czego role nauczyły panią o niej samej?

- Mnie wbrew pozorom role uspokajają. Wkładam w nie wszystkie moje strachy, lęki, niespełnienia, frustracje. Jeśli rola temu sprzyja - wykrzykuję, wypłakuję je na scenie, wyrzucam z siebie złe emocje. Przeprowadzam moją własną terapię i wracam cieplejsza, bardziej wyrozumiała dla siebie i innych. Nie muszę i nie chce mi się potem przeżywać tych ekstremów w życiu prywatnym. A jeszcze mi za to płacą.

***

Magdalena Cielecka (ur. 1972 r.) - jedna z najwybitniejszych aktorek średniego pokolenia. Związana z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego, wcześniej Teatrem Rozmaitości Grzegorza Jarzyny i Starym Teatrem. W kinie debiutowała rolą siostry zakonnej w "Pokuszeniu" Barbary Sass, za którą otrzymała nagrodę na festiwalu w Gdyni. Zagrała m.in. w "Egoistach", "Katyniu", "Zjednoczonych stanach miłości" oraz popularnych serialach, m.in. w "Czasie honoru", "Belfrze", "Chyłce - Zaginięciu". Dziś można ją zobaczyć w nowym filmie Borysa Lankosza "Ciemno, prawie noc" (kadr z filmu powyżej).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji