Artykuły

Michał Meyer: fascynujące stawać się kimś innym

- Parodiowanie może cię zmienić w inną osobę i wyciągnąć takie cechy, których wydawało ci się, że nie masz - mówi Michał Meyer, aktor i parodysta.

Na nasze spotkanie wbiega spóźniony, z torbą podróżną na ramieniu. Wrócił właśnie z planu zdjęciowego. Od września ubiegłego roku gra w serialu "Zakochani po uszy", jest też parodysta. Zapada się w fotel i pociera czoło ze zmęczenia. Zaraz się podrywa, przeprasza za spóźnienie i biegnie po espresso.

Lubisz, jak ktoś się z ciebie śmieje?

- Wygodnie byłoby powiedzieć, że mam dystans i zero problemów z tym, gdy ktoś robi sobie ze mnie żarty (śmiech). Chyba lubię to na tyle, na ile ktoś mnie sprawdzi, bo śmianie się z kogoś jest zawsze jakąś formą krytyki.

Jesteś aktorem, ale właśnie objąłeś prowadzenie stand-upowego programu w Comedy Central. Jak się czujesz w nowej roli?

- Okej (śmiech). A tak poważnie - to coś nowego. Zupełnie inne, ciekawe doświadczenie. Skończyliśmy już nagrania, premiera nowego sezonu będzie 1 kwietnia.

Stresujesz się?

- Trochę, ale to nie jest paraliżujący strach. Moja rola to zapowiadanie stand-uperów, zabawianie publiczności w przerwach. Najpierw były próby, potem nagrania i na koniec jeszcze poprawki. To nie jest coś, czym się zajmuję się na co dzień, więc wymagało ode mnie więcej koncentracji, uwagi i było większym wyzwaniem.

Wahałeś się przed podjęciem decyzji o prowadzeniu programu?

- Tak, ale tylko przez chwilę, głównie z powodu uzgadniania terminów. Przez moje zajętości krakowskie mam mało czasu.

Tych zajętości jest sporo - nagrywasz w Krakowie odcinki do serialu "Zakochani po uszy" i grasz w Teatrze STU. Z kolei w Warszawie nagrywałeś dubbing do filmu "Shazam", odcinki do "Comedy Club" i jeszcze grasz na deskach teatru komediowego w roli Wolfganga Saturna. Życie na walizkach.

- Lubię wyzwania. Jak ktoś mi mówi, żebym czegoś nie robił - bo po co, bo będą nerwy - to ja tym bardziej chcę się sprawdzić. Potem sobie to wyrzucam: "Po to ci to było?" - myślę. Nieprzespane noce, stres. Ale potem jest duża satysfakcja.

W programach i serialach komediowych naśladujesz różne postaci - od królów, przez polityków, po celebrytów. To naturalny talent czy rzecz wyuczona?

- Chyba to pierwsze, bo parodie same do mnie przychodziły. Na początku robiłem to dla własnej rozrywki. Jak widziałem, że ktoś mówi w charakterystyczny sposób, to zawsze mnie kusiło, żeby go naśladować. Zresztą, tak mam do tej pory. Ale czym innym jest robić to w gronie znajomych, a czym innym na zlecenie dla telewizji i wielkiej publiczności.

To jak wyglądały początki?

- Musiałem sobie wymyślić metody pracy, chociaż tak naprawdę nie wiedziałem, od czego zacząć. To było na zasadzie prób i błędów. W zeszycie rozpisywałem czyjąś mimikę, barwę głosu, sposób poruszania się, charakterystyczne zwroty. Słuchałem i oglądałem tę osobę ze wszystkich możliwych stron, powtarzałem całe frazy.

Pierwsza postać, którą parodiowałeś?

- Tomasz Kammel w "Szymon Majewski Show". Byłem wtedy kłębkiem nerwów. Przed występem trzęsły mi się ręce i nogi, byłem pewien, że to widać w kamerze. A potem obejrzałem odcinek i pomyślałem: "Nie jest tak źle". Oczywiście, nie zaliczam tego występu do najbardziej udanych, ale na kamerze nie było widać tego, co czułem w środku. Stwierdziłem: "Okej, to może następnym razem nie ma po co się tak denerwować".

Parodiowanie to szansa na bycie kimś innym, trochę jak w aktorstwie.

- Tak, chociaż w szkole teatralnej nas uczono, żeby "budować role od środka". Czyli nie wymyślać wcześniej, nie układać sobie w głowie, jak będzie to wszystko wyglądało na scenie. A w parodii taki plan to podstawa. Można jednak zadziałać na odwrót. Nakładając na siebie - w cudzysłowie lub dosłownie - maskę, można wpłynąć na swój środek. Inaczej się zachowując, poruszając, mówiąc, w odmienny sposób biegną myśli.

Pogubiłam się - mówimy o aktorstwie czy parodiowaniu?

- O jednym i drugim (śmiech). Stajesz się kimś innym, gdy kogoś naśladujesz, to potrafi na chwilę zmienić cię w inną osobę, wyciągnąć cechy, których na co dzień nie pokazujesz albo wydaje ci się, że ich nie masz. Tak miałem w przypadku parodiowania Collina Farella na festiwalu w Gdyni. Podjechałem pod kino świetnym samochodem, miałem ochroniarza-statystę i udawałem lekko wstawionego. W jury festiwalu zasiadała wtedy Alicja Bachleda-Curuś, wtedy partnerka Colina. Jako Farell szukałem jej, "żeby przewinęła dziecko" (śmiech). Chodziliśmy wtedy - ja i ekipa realizatorska - i zaczepialiśmy znanych ludzi, celebrytów, czy nie widzieli Alicji. Robienie takich "przypałów" nie leży w mojej naturze. Gdybym miał świecić własną twarzą w takiej sytuacji, to bym się chyba nie odważył.

Parodiowanie to ryzykowne zajęcie, bo nie każdemu może się spodobać twoja interpretacja - zwłaszcza osobie naśladowanej. Miałeś jakieś "reklamacje" w związku z tymi rolami?

- Nie, na szczęście nikt nie zgłaszał zażaleń. Natomiast Tomasz Kammel zadzwonił i powiedział, że to było świetne i bardzo się uśmiał.

Chciałbyś zobaczyć, jak ktoś cię parodiuje?

- Pewnie! To byłoby bardzo ciekawe. Podczas parodiowania wyciąga się kwintesencję osobowości drugiego człowieka na podstawie obserwacji. Z centrum dowodzenia, o tutaj (wskazuje na głowę), często nam się wydaje, że wysyłamy konkretne komunikaty, które w odbiorze mogą się okazać zupełnie inne. To byłaby ciekawa okazja zobaczyć, które komunikaty ode mnie wydałyby się komuś najbardziej intensywne.

Siedzą ci z tyłu głowy ludzie, których parodiujesz? Zostają ci ich cechy?

- Parodie mają charakter rozrywkowy, więc takie role zazwyczaj nie siadają na psychice. Na pewno zostają ze mną jakieś humorystyczne akcenty, które pamiętam i mogę je wtrącić przy okazji rozmowy.

W "Comedy Club" zapowiadasz stand-uperów. Chciałbyś i sam stanąć na scenie jako komik?

- Może bym chciał, ale to za mało - trzeba to zrobić po prostu. Musiałbym usiąść i napisać tekst o czymś osobistym - śmieszny, ale trafny komentarz.

Wielu stand-uperów opiera swoje monologi na własnych niedoskonałościach, ale też czerpie z polityki i życia społecznego.

- To nieodłączna cecha dobrego stand-upu, który powinien być szczery. Stand-uperzy dzielą się swoimi przemyśleniami. To może być rodzaj terapii. Oglądam wiele stand-upów i słucham z wielkim zainteresowaniem czyjegoś wywodu, który składa się z przemyśleń, podanych z humorem, ale też goryczą. Stand-up wytrąca widza z komfortu myślowego, zmusza do konfrontacji z samym sobą.

Tak mniej poważnie - chodzą słuchy, że powiększa się grono twoich fanek. W świecie aktorów panuje duża presja, żeby się podobać?

- Generalnie w społeczeństwie jest na to presja, a w zawód aktora wpisane jest, że chcesz być lubiany, chcesz się podobać. To pułapka i droga w jedną stronę, bo kończysz, chcąc się przypodobać. A to nigdy nie wychodzi na dobre.

Studiowałeś w krakowskiej szkole teatralnej, grasz w Krakowie, ale mieszkasz w Warszawie. Dlaczego?

- Spędziłem w Krakowie najfajniejsze lata swojej młodości i zacząłem rozwijać się zawodowo. Kraków się zmienił w pozytywnym sensie. Nie jest to już mekka dla turystów, ale fajne miasto z charakterem. Tylko powietrza Krakowowi życzę lepszego, zresztą Warszawie też, żebyśmy się wszyscy nie podusili.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji