Witajcie w mojej bajce
- Mam w sobie wielki bunt przeciw brakowi akceptacji wobec ludzi innej wiary, koloru skóry, orientacji seksualnej - mówi Ralph Kaminski, zwycięzca Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki na wrocławskim PPA. Za artystą rozmawia Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Magda Piekarska: Zawsze pan taki uparty? Ralph Kaminski: Zawsze. Jak mnie nie chcą wpuścić przez drzwi, wchodzę wentylacją. Zresztą w tym zawodzie nie można inaczej. - Pytam, bo strasznie się pan zawziął na Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki. - Prawda, to było moje czwarte podejście. Cóż, Przegląd Piosenki Aktorskiej to festiwal z ogromnym prestiżem, przez cztery dekady przewinęło się przez niego mnóstwo aktorskich legend. No i łączy obie moje pasje - śpiewanie i teatr.
Wie pan już, dlaczego poprzednio panu na PPA nie wychodziło?
- Ciężko powiedzieć, może ktoś bardziej zasługiwał na finał? Za pierwszym razem przyjechałem do Wrocławia kompletnie bez przygotowania. Za drugim wręcz przeciwnie, byłem przygotowany od linijki i doszedłem wówczas do półfinału.
Potem pojawiłem się z własnym zespołem i znów przepadłem. Pomyślałem wtedy, że chyba nie wiem, o co chodzi w tym konkursie. I trochę się z tym pogodziłem, do tego stopnia, że w tym roku nie planowałem występu. Myślałem, że jeśli pojawię się kiedykolwiek na PPA, to już nie jako uczestnik konkursu, ale raczej jako niezależny artysta ze swoim koncertem. Ale na początku lutego pojechałem do Capitolu do koleżanki, która jest tu charakteryzatorką, a przy okazji obejrzałem "Blaszany bębenek" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Wracałem ze znajomymi, którzy występowali w spektaklu, do Warszawy i pomyślałem, żeby poprzez piosenkę zamanifestować coś ważnego. Teraz wiem już, że w dużej mierze Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki jest przeglądem takich osobistych, emocjonalnych, artystycznych manifestów.
Wiedział pan wówczas, co chce przekazać ze sceny?
- To było niedługo po wydarzeniach w Gdańsku. W mieście, z którym byłem związany przez pięć lat, zamordowano prezydenta Adamowicza, co bardzo mnie poruszyło. To był impuls, który sprawił, że zacząłem myśleć o nienawiści, która się przelewa, o braku akceptacji, który staje się coraz bardziej powszechny. Wiadomo, każdy z nas ma inne poglądy, różnimy się, ale fajnie, jeśli przynajmniej staramy się akceptować siebie nawzajem. Tak jest w mojej rodzinie - nie mam złudzeń, wiem, że moich wujków, ciocie, babcie, dziadków wiele światopoglądowo dzieli, ale te różnice w poglądach nie sprawiają, że przestajemy się szanować. Mam w sobie wielki bunt przeciwko brakowi akceptacji i mowie nienawiści wobec ludzi innej wiary, koloru skóry, orientacji seksualnej.
Jak wybierał pan piosenki do konkursu?
- Wiedziałem, że chciałbym zaśpiewać coś z "Akademii pana Kleksa", bo kocham tę bajkę. Oglądałem ją w dzieciństwie wielokrotnie, znałem większość kawałków na pamięć, uwielbiam kompozycje Andrzeja Korzyńskiego i teksty Brzechwy. W "Witajcie w naszej bajce" znalazłem dużo prawdy i takiego podskórnego mroku. Zaśpiewałem tę piosenkę o Polsce, wychodząc na scenę jako drag queen, performer, który nie potrafi ukrywać, że kłamie, próbuje rzetelnie wykonać swoją pracę, ale nie umie udawać wiary w to, że jest u nas kolorowo, że wszystko jest możliwe, zwierzęta są szczęśliwe, że nikt nie zna głodu ani chłodu.
A ja byłam przekonana, że to rzecz o molestowaniu dzieci. Zresztą nie tylko ja. Widocznie to cień pana Kleksa, prowadzącego akademię dla chłopców, tak zadziałał.
- To jest bardzo ciekawa interpretacja, chociaż wcale jej nie zakładałem. Ale nie mam też wpływu na to, w jaki sposób moje wykonanie zostanie odebrane. Rozumiem to, tym bardziej że temat przemocy wobec najmłodszych jest wciąż obecny, pojawia się w mediach.
Najważniejsze było dla mnie, żeby w tych trzech wykonaniach - obok "Witajcie w naszej bajce" zaśpiewałem "Na zakręcie" i "Nim przyjdzie wiosna" - pozostać na scenie sobą, nie kryć się za maską postaci, kreacji aktorskiej. Więc od początku nie umiem kłamać, potem, w "Na zakręcie" jestem boleśnie szczery, żeby w ostatnim utworze zawrzeć nadzieję, która jest takim podsumowaniem tej opowieści. I nie chodzi tu o politykę - partia Wiosna pojawiła się już po tym, jak dostałem się do konkursu, to był totalny zbieg okoliczności - gwiazdy się tak ułożyły.
"Na zakręcie" znamy z wykonania Krystyny Jandy. Łatwo było mierzyć się z tą legendą?
- Moim pomysłem było nie mierzyć się z nią wcale. Oczywiście znam jej interpretację, ale podczas przygotowań do konkursu postanowiłem nawet jej nie słuchać. Pomyślałem, że sposobem na ten utwór jest już samo męskie wykonanie, ale takie, w którym nie zmienię żeńskich końcówek, pozostając w tej samej roli, w której wyszedłem na scenę - rozpadającej się drag queen, i że poszukam w sobie szczerych, prawdziwych emocji.
Nikt pana nie pytał: po co ci to PPA, masz koncerty, fanów, popularność?
- Wciąż mnie pytali. Wytrącasz się ze strefy komfortu, gdzie masz swoją publiczność, która cię uwielbia. Ale to było moje marzenie. Poza tym uważam, że trwanie w strefie komfortu jest czymś najgorszym, co artysta może sobie zafundować, bo nie prowokuje do przekraczania kolejnych granic.
Udział w konkursie łączył się dla mnie z ogromnym stresem i tremą. Musiało tak być, bo to było ciężkie doświadczenie - jechać do Wrocławia, mając zbudowaną własną markę, cały projekt, po to, żeby poddać się ocenie środowiska, którego nie jestem częścią. Nie pracuję przecież na co dzień w teatrze. Ale ten festiwal ze swoją legendą był tego wart, chociaż zdawałem sobie sprawę, że mój pomysł może zostać odrzucony. Najważniejszy był dla mnie sam przekaz, to, że mogłem z nim dotrzeć do publiczności. Poczułem, że wygrałem, już kiedy dostałem się do półfinału. Pomyślałem sobie, że nic się nie stanie, jeśli nie dostanę żadnej nagrody, najważniejsze, że mogę wystąpić.
Wiele się na PPA nauczyłem, przekroczyłem swoje ograniczenia, pokonałem strachy, bo te trzy piosenki były bardzo obnażające emocjonalnie. Nie było to proste, ale za to spędziłem genialny tydzień we Wrocławiu, uczestnicząc w warsztatach, przesiadując w garderobach, popijając kawę, gadając z dziewczynami i oglądając wieczorami filmy w hotelu. To było niesamowite, niezwykle intensywne spotkanie, ale po tym, jak odebrałem nagrodę, poczułem, że muszę wrócić do siebie, do Warszawy, i pobyć trochę sam. To nie do końca się udało, niemal od razu zacząłem pracować, więc to oszołomienie wciąż trwa.
Poza nagrodami usłyszał pan coś od jurorów?
- Nie tylko od nich, usłyszałem mnóstwo pięknych słów od wielu osób, w tym moich wielkich autorytetów. Muszę jednak podkreślić, że podchodzę do tego wszystkiego z pokorą, nie jestem od wczoraj w show-biznesie, za moim startem w konkursie stoją lata ciężkiej pracy i wiele ciężkich chwil. Tym bardziej cieszy to, co powiedzieli mi po moim starcie Magda Umer, Konrad Imiela, Cezary Studniak czy Justyna Szafran. Jestem wokalistą, więc to Fryderyk powinien być dla mnie najważniejszą nagrodą w Polsce, a tymczasem nie ma nic istotniejszego od wyróżnienia na PPA. Po tym, jak dostałem Złotego Tukana, poczułem się pod względem nagród absolutnie spełniony, bo zostałem doceniony w innej kategorii niż ta, w której działam na co dzień.
Co panu powiedziała Magda Umer?
- Wpadłem na nią jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu, w drodze do garderoby. Powiedziała: "Dziecko, to, co zrobiłeś, było wspaniałe" i przytuliła mnie. Miłe słowa napisał na swoim profilu Krzysztof Mieszkowski, były dyrektor Teatru Polskiego, gratulowali mi prezydent Wrocławia i Wojciech Kościelniak, którego bardzo się bałem - powiedział, że wzruszyłem go swoim występem.
Dlaczego bał się pan Wojciecha Kościelniaka?
- Pracowałem z nim w Teatrze Wybrzeże przy "Czyż nie dobija się koni". To nie był musical, ale spektakl dramatyczny. Dostałem się do niego z castingu i było to ciekawe, ale też momentami traumatyczne doświadczenie. Na co dzień jestem szefem mojego własnego projektu, tutaj wszedłem do zespołu i musiałem się totalnie poddać wizji reżysera. Podszedłem do tego z ogromną pokorą, świadomy różnic, jakie mnie dzielą od absolwentów szkół teatralnych, którzy wynieśli stamtąd aktorski warsztat. Dla mnie ta praca była obarczona wielkim stresem - stąd ten strach przed oceną Kościelniaka na PPA. Jak się okazało, bałem się niepotrzebnie.
Wraz z nagrodami spadł na mnie deszcz komplementów. Normalnie, blichtr, sława i pieniądze. Gdyby to wszystko wydarzyło się siedem lat temu, odwaliłaby mi na pewno palma, zacząłbym gwiazdorzyć i wszyscy by mieli mnie dość. Teraz ten sukces jest dodatkowym paliwem do pracy, a najważniejsze były i tak łzy szczęścia i wzruszenia moich bliskich, zwłaszcza mamy i babci, które oglądały koncert.
Dlaczego właściwie nie został pan aktorem?
- Miałem takie plany, ale w liceum uznałem, że to nie ma sensu. Zniechęciłem się, poddałem, nie szła mi interpretacja wiersza, źle mówiłem poezję i stwierdziłem, że skoro mam naturalny talent do śpiewania, komponowania, powinienem iść w tym kierunku. Ale teatr w moim życiu pozostał, moje koncerty są zawsze rodzajem spektakli, reżyseruję teledyski, opowiadam w nich rozmaite historie, starając się je podać w nieoczywisty sposób. To moja pasja, nie zrezygnuję z niej. PPA otwiera nowe drogi, w przyszłym roku wrócę tu z własnym spektaklem, ale póki co nie mogę wiele zdradzić.
Zaśpiewa pan własne czy cudze utwory?
- To będzie hołd dla bardzo ważnego polskiego artysty lub artystki, osoby niezwykle istotnej dla polskiej kultury. I naprawdę, więcej nie powiem, proszę mnie nie ciągnąć za język.
Skąd się właściwie wziął Ralph Kaminski?
- Z rodzinnego Jasła, gdzie od dziecka odtwarzałem to, co się działo wokół mnie. Jak do Jasła przyjechał cyrk, urządzałem cyrk w domu, jak miałem za sobą wizytę u lekarza, odtwarzałem ją z wykorzystaniem zabawek. Jak do przedszkola przyjechał teatr kukiełkowy, starałem się zrekonstruować przedstawienie na własną rękę. Podobnie inspirowały mnie Grób Pański czy szopka w kościele. Od zawsze towarzyszył mi ten rodzaj bardzo intensywnego przeżywania spektaklu, obserwacji, przetwarzania rzeczywistości na własny sposób.
A kiedy to przestało być zabawą, a zaczęło być sposobem na życie?
- Rzecz w tym, że to wciąż jest w jakiejś mierze zabawa, a we mnie mieszkają razem i dziecko, i osoba dorosła. Jasne, gdzieś po drodze pojawił się element serio, ale to, czym się zajmuję, wciąż sprawia mi tak ogromną przyjemność, jakby to była zabawa. Choć oczywiście kiedy zajmujesz się zawodowo występami na scenie, stają się one też ciężką pracą, która nigdy się nie kończy.
Kiedy Rafał stał się Ralphem?
- Dwanaście lat temu na obozie języka francuskiego we Francji. To był taki moment przemiany. Z Ralphem poczułem się bardziej światowo. I wyjątkowo, bo Rafałów Kamińskich jest tyle co much na lepie, a Ralph jest tylko jeden, wyjątkowy. Chociaż znalazłem na Facebooku Amerykanina polskiego pochodzenia, który też tak się nazywa, więc jest jeden konkurent, niegroźny, bo nie śpiewa.
Sukces na PPA ma pan już na koncie. Jakie ma pan teraz marzenia?
- Cóż, dom z basenem, Ferrari Żartuję oczywiście. Marzeń nigdy nie odkładam na później, spełniam je cały czas, więc co tydzień mam nowe. W ubiegłym tygodniu marzeniem był finał PPA, a teraz mam przed sobą dwa świetne koncerty. Będę też filmował trzy teledyski, jedną rzecz wyreżyseruję. A potem wymyślę sobie marzenie na kolejny tydzień.
***
Ralph Kaminski, wokalista, kompozytor, autor tekstów piosenek, laureat Grand Prix - Złotego Tukana, Tukana Publiczności, nagrody Radia RAM w postaci koncertu RAM Session oraz nagrody Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Kulturalnego Polonica w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki.