Niewesoła komedia
Konrad Swinarski nie należy do grona inscenizatorów, którzy lubią sztukę dziwaczenia - aby podkreślać w ten sposób swoją "nowoczesność". Swinarski jest realistą w teatrze. Nawet tu i ówdzie posłuży się obrazem naturalistycznym, jeśli uzna, że sceny realistyczne trzeba wzmocnić jakimś chwytem "od trzewi". Albowiem nie tyle dba o konsekwentną czystość gatunku prezentowanego dzieła dramatycznego, ile właśnie o konsekwencję wymowy widowiska, celem którego jest wywołanie określonych reakcji u widza i słuchacza. A więc: dotarcie wszystkimi możliwymi środkami do wyznaczonego punktu w planie działania reżyserskiego; do wyłożenia - poprzez swoje racje - idei utworu, pomnożonej o doświadczenia współczesnego świata w takimże teatrze.
Nie jest chyba sprawą przypadku, że Swinarski chętniej sięga po dramaturgię klasyczną, aniżeli po sztuki współczesne. Lubi bowiem przypominać o tym, że pewne prawdy i prawa rządzące światem (a wraz z nim - ludźmi) pozostają zawsze "klasycznie" aktualne. Co więcej: ich dramatyczność, czy ton komediowy aż po groteskę - często znacznie czytelniej, wyraziściej odbijają się w zwielokrotnionych lustrach epok niż ukazane tylko w ścisłym wymiarze czasu naszej doby.
Swinarski jakby pragnie jeszcze raz, w języku najbardziej dostępnym współczesnemu odbiorcy (jeśli przyjmiemy, że obrazy sceniczne są także językiem, jak również i filozofia dzieła dramatycznego), dokonać tłumaczenia klasyków. Obojętne, czy piszą oni po polsku, czy posługują się mową obcą.
{#au#136}Szekspir{/#}, jak wiadomo, jest już własnością całego świata. Nie dlatego, że jego przekłady istnieją w największej ilości języków, ale głównie z tej przyczyny, iż pisząc po angielsku, a nawet zajmując się w przeważnej liczbie swych sztuk sprawami Anglii - przedstawia problemy i konflikty ogólnoludzkie. Zresztą także w scenerii innych krajów, rzeczywistych oraz wymyślonych.
Tak więc tłumaczeń Szekspira mamy wiele. Anglicy, choć sceptycznie usposobieni co do istnienia samej postaci pisarza i jego rodowodu, uważają, że można go wystawiać jedynie po "angielsku", i to nie tylko w sensie językowym, w stylu. Wprawdzie zakrawa na paradoks fakt, że dla Europy odkryli Szekspira Niemcy, poprzez swoje tłumaczenia na wielką skalę, to przecież kwestia jak grać autora dramatów m. in. o królewiczu duńskim, o miłości w Weronie, o kupcu weneckim lub Ateńczykach błądzących w...ardeńskich lasach - pozostaje zagadnieniem pozaangielskim.
Dwór ateński ze "Snu nocy letniej" zamieni się tedy w widowisku Swinarskiego na scenie Starego Teatru - w dwór polskiego księcia. Oczywiście z epoki renesansu. Może to być dwór jakiegoś Radziwiłła, czy innego magnata. Typowego feudała. Ale nie kontusz wyznacza tu ramy dramatu władzy. Inscenizator posługuje się chwytem kostiumowym. Bo jego Szekspir, mimo że w polskich strojach, nie będzie ani polski, ani angielski, lecz - niemiecki - jak w Nibelungach czy bajkach Grimma.
Komedia przestanie być komedią. To raczej tragedia, okraszona przyciężkawym humorem, bynajmniej nie rubaszna nawet. Wyczuwa się w niej krwawe namiętności, burze i pioruny, które pociesznym rzemieślnikom z teatrzyku amatorskiego pana Pigwy odbierają całą śmieszność i odwagę występów przed obliczem twardego władcy. A miłości "na rozkaz" (ojcowski czy książęcy) dwóch par młodych kochanków, zostały odarte z poetyckiego uroku na mocy woli tyrana, który inscenizuje w dniu swoich zaślubin teatr w teatrze. Karykaturę czystych uczuć. On sam przecież pojmuje za żonę nie wybrankę serca, ale ujarzmioną panią pobliskich włości.
Wplątany do sztuki (celowo) wątek bajkowy króla elfów Oberona i jego niezbyt uległej małżonki Tytanii - jest odpowiednikiem złych snów, kaprysów losu (i ludzi) podczas świętojańskiej nocy. Elfy na scenie bardziej przypominają małpy aniżeli leśne duszki. Małpowanie i karykatury ludzkich odruchów - oto linia przewodnia spektaklu. Szczęśliwe zakończenie jest pozorem. Nie ma bowiem szczęścia tam, gdzie panuje pogarda dla człowieka. Żaden wspaniałomyślny gest nie zasłoni faktycznego jarzma niesprawiedliwości społecznej.
Dotąd właściwie nie rozgrywano "Snu nocy letniej" jako sztuki polityczno-moralnej. Swinarski - aczkolwiek bez nachalności - spróbował komedii nadać znaczenie polityczno-społeczne. Pobrzmiewa więc w spektaklu ton z {#au#284}Brechta{/#}, z przypowieści antyfaszystowskich kabaretów niemieckich - a jednocześnie dostrzega się tu współczesną przestrogę moralisty przed odczłowieczaniem świata. Albowiem już stary Szekspir wiedział, że na podejrzliwości, zazdrości, obłudzie, intrygach i nierówności społecznej - nie można zbudować nie tylko szczęścia jednostek, ale i szczęścia całych zbiorowisk ludzkich.
Surowa sceneria, w którą oprawiła spektakl Krystyna Zachwatowicz, jakby cyrkowy namiot z linami, trapezami-gałęziami leśnymi, podkreśla umowny charakter miejsca akcji. Arena-trawnik nie jest sielską łączką. To teren dla tresowanych istot. Wielki cyrk tragikomicznych popisów?
Dwa finalne koncerty, pełne dysonansowych tonów - zamykają dwie części przedstawienia. Najmocniejsze akcenty chaosu ludzkiej menażerii. Swinarski niemal "puszcza" beznamiętnie tok zdarzeń, by dwa razy ogłuszyć widownię obrazami i dźwiękami, stworzyć psychozę zabawy, która jest tylko ponurym tańcem kukieł, poruszanych przez złe moce. Także i te tkwiące w naturze człowieczej.
Spektakl jest na pewno bardzo interesujący, choć nierówny w rozłożeniu akcentów artystycznych. Na niektóre jego elementy zda się Swinarski nie zwracać tak bacznej uwagi, jak na wspomniane już żywiołowe zakończenia pierwszej i drugiej części widowiska. Ten Szekspir, wbrew pozorom, wydaje się zimny, zbyt oschły. Nawet gdyby to wynikało z reżyserskich założeń, gdyż w efekcie nie wstrząsa na tyle wyobraźnią, na ile obliczył to twórca przedstawienia.
Najciekawiej ustawioną (i zagraną) rolą był dla mnie Puk Wojciecha Pszoniaka. Nie tylko z uwagi na ekwilibrystyczne popisy cyrkowe. Pszoniak stworzył pełną osobowość postaci przecież nieczłowieczej: posłuszno-nieposłusznej inteligencji zła i przekory. Podobały mi się też, z uwagi na wdzięk i swobodę, dwie młode pary: Anna Polony (Helena) i Aleksander Fabisiak (Demetriusz) oraz Elżbieta Karkoszka (Hermia) i Jerzy Zelnik (Lizander).
Trochę niedopracowane (reżysersko?) role prezentowali "starsi" przedstawiciele osób dramatu. Pomysł odśmieszenia trupy aktorskiej rzemieślników, choć ciekawy w zamyśle, nie dał spodziewanych wyników. Oberon Wiktora Sadeckiego górował nie tylko z uwagi na tekst w sztuce - nad Tytanią Haliny Słojewskiej. Spektakl, w gruncie rzeczy, nie był popisem wielkiego aktorstwa, ani wykorzystaniem wszystkich możliwości interpretacyjnych, jakimi dysponuje zespół wykonawczy (potencjalnie). A wprowadzony na scenę prawdziwy pies szczekał naturalistycznie i ponad normę.
Bardzo sugestywna muzyka to dzieło Zygmunta Koniecznego, układ pantomimy - Jacek Tomasik, zaś akrobacji (tak!) - Marek Lech.