Artykuły

Pierwsza decyzja

"Cząstki kobiety" Katy Weber w reż. Kornéla Mundruczó w TR Warszawa. Pisze Karolina Felberg w Teatrze.

"Cząstki kobiety", najnowsze dzieło teatralne Kornéla Mundruczó pokazywane w TR Warszawa, reklamuje się hasłem: "Spektakl dla wszystkich, którzy się urodzili!". W tym przewrotnie brzmiącym sloganie daje się wyczuć sporą dawkę ironii.

Ironii i prowokacji. Żadna kwestia nie dzieli nas bowiem tak dalece, jak sposób i czas naszego przyjścia na świat. Węgierski reżyser sugeruje nawet, że poród i narodziny są zdarzeniem na zawsze określającym naszą kondycję - doświadczeniem fundamentalnym o tragicznym charakterze.

"Cząstki kobiety" to także spektakl medialny oraz spektakl o mediach. Pierwszy akt oglądamy jak film - poprzez ekran oddzielający nas od sceny zaaranżowanej jak zwykłe mieszkanie, w którym Maja (Justyna Wasilewska) i jej mąż Lars (Dobromir Dymecki) przeżywają właśnie najintymniejsze chwile w życiu. Rodzi się im dziecko, które, niestety, wkrótce umiera. Znamienne, że jako publiczność nie przebywamy wówczas na zwykłej widowni, tylko... w ogródku pod blokiem, w jakimś (nie)miejscu, które czyni z nas, siedzących na materacach przed ekranem, jakichś mimowolnych podglądaczy bardzo intymnej sytuacji. Stąd też finalnie o "tym", co się wydarzyło - choć przecież widzieliśmy "to" na własne oczy w arcyrealistycznym filmie - wiemy tyle, co ludzie "gadają". Ktoś coś słyszał, ktoś inny dodał do tego własne wyobrażenia, kolejny zabawił się w domorosłego psychologa, a wszyscy chcieliby na podstawie strzępów publicznej gadaniny postawić diagnozę i wydać wyrok. Przecież nawet w obliczu tragedii trzeba się jakoś zachować - owszem, nie można jej cofnąć, ale tym bardziej nie sposób żyć po "czymś" takim "normalnie".

Drugi akt opowiada o życiu kilka miesięcy po tragicznym wydarzeniu, udatnie imitując "zwykły" teatr mieszczański. Widzowie zasiadają wreszcie na "prawdziwej" widowni z ponumerowanymi miejscami, a scenografia odtwarza wnętrze przeciętnego warszawskiego domu czy mieszkania. Centralnym obiektem są, rzecz jasna, stoły. Przy mniejszym, kuchennym, trzy młode kobiety (Maja, Monika i Zuza) oraz Magdalena (matka Mai i Moniki, a ciotka Zuzy) przygotowują obiad, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Przy większym Lars i Wojtek (chłopak Moniki) dyskutują o sprawach, na które, jako ludzie pogrążeni w nałogach lub właśnie z nimi walczący, od dawna nie mają większego wpływu. Za to, owszem, aż kipią od opinii na tematy społeczno-obyczajowe (poczynając od spraw wiary, religii, kościoła, a na gender, angażującej się politycznie sztuce i popkulturze kończąc), co chwila dolewając sobie piwa albo wódki. Naturalnie od czasu do czasu towarzystwo ulega przetasowaniom, dzięki czemu, zanim upiecze się niedzielna kaczka, każdy z każdym zdąży się zetrzeć, a nawet pokłócić - jak to w rodzinie. No właśnie.

"Po co nas tu zaprosiliście? Żeby było nam jeszcze ciężej?" - pyta w pewnym momencie Maja, matka zmarłej tuż po porodzie dziewczynki. "Żebyśmy mogli z tego wyjść" - odpowiada matka Mai (Magdalena Kuta), o której publiczność wie coś więcej niż jej własne córki, a mianowicie to, że Magdalena jest chora i że zostało jej naprawdę niewiele czasu.

MAJA: Wyjść? Z czego?

MAGDALENA: Z tej tra tra...

ZUZA: Tragedii.

MAJA (krzycząc): Mamo, ja nie chcę wychodzić.

MAGDALENA: Co, raczej będziesz udawać, że nic się nie stało?

MAJA: Nie. Tak. Nie!

Wymiana ta, choć pozostaje niekonkluzywna, ujawnia racje (oraz relacje) wszystkich stron. Bliscy Mai, choć zasadniczo pozostają zgodni co do tego, że w obliczu "tej tragedii" należy zdobyć się na pewne gesty, wręcz akty, dzięki którym ich wizerunek pozostanie spójny z emocjami, jakie przeżywają, to jednak różnią się w oczekiwaniach względem osieroconych rodziców. Wojtek (Sebastian Pawlak) z Moniką (Agnieszka Żulewska) uważają, że Maja z Larsem winni zmierzyć się z własną stratą w jakiejś wspólnocie - w kościele, gronie rodzinnym lub choćby na terapii. Z kolei Magdalena z Zuzanną (Marta Ścisłowicz) są zdania, że po zmarłym dziecku należy nosić żałobę (to "zamknęłoby" usta nieżyczliwym sąsiadom) i że trzeba poddać pod sąd winnych tragedii. Po co im tego typu "rekompensata"? Otóż udowodnienie winy położnej Ewie (Monika Frajczyk) raz na zawsze zdjęłoby ciężar odpowiedzialności z Mai, która, wbrew akceptowanej społecznie praktyce, zaryzykowała poród domowy.

Dlaczego to zrobiła? Przebieg rodzinnego sporu pozwala nam się domyślać, że Maja zdecydowała się na taki krok w reakcji na własne doświadczenie. Rodząc w domu, chciała uchronić córkę przez uprzedmiotowieniem i opuszczeniem, których sama wielokrotnie w dzieciństwie zaznała ze strony dorosłych. Nie dochowała "tradycji rodzinnej, żeby decyzję pozostawić lekarzom", bo obiecała "dziecku, że się urodzi, kiedy będzie chciało, że to będzie jego pierwsza decyzja". W ten właśnie sposób broniła prawa do samostanowienia - własnego i dziecka.

Media użyte w akcie pierwszym odpowiadają słowom i gestom z aktu drugiego. Ekran, który umożliwiał nam podglądanie porodu, ale uniemożliwiał pełne w nim współuczestnictwo, przepoczwarza się teraz w niewidzialną, acz dojmująco obecną barierę. Oddziela ona czas nadziei od czasu rozpaczy, którego niepogodzona z losem Maja, wbrew namowom, nie chce zakończyć. Ta sama granica dzieli ją też od ubranej w żałobę Magdaleny, a także od chętnie angażującej się w życie kościelne i polityczne Moniki. "Wiesz, jak się czuję? Jakby dzieliły nas lata świetlne? Twój ton... ledwie słyszę, bez sensu drzesz się jak opętana. Cały czas międlisz jeden temat. Wyrzygujecie jakieś gówno, a potem łykacie je znowu. Gdybyście byli na moim miejscu... Nie macie o tym pojęcia" - wyznaje Maja. Tymczasem, jeśli ktoś w tym skomplikowanym układzie rodzinnym wie, jak powinno toczyć się życie po stracie dziecka, to właśnie ona. Maja jest silna, a jej siła wynika z bezwzględnej wierności wobec pierwszej obietnicy, którą złożyła córce. Inna rzecz, że młoda matka z pewnością nie przypuszczała, iż obdarzając dziecko prawem do stanowienia o własnych narodzinach, przyzwala mu także odejść na własnych - wymykających się logice życia - warunkach. A mimo wszystko - mimo niesamowitości i jednocześnie bezwzględnej realności tego, co ją spotkało - to właśnie ona pozostaje lojalna "trzem kilogramom żądań" (sformułowanie wzięte z didaskaliów dramatu), które w takim bólu rodziła i które przez krótką jedynie chwilę tuliła w swoich ramionach.

Mundruczó nie tylko kompromituje ideę jednoznaczności i znosi iluzję jakichkolwiek trwałych rozstrzygnięć, ale i silnie afektuje publiczność, uruchamiając ad hoc na scenie rozmaite media - metadyskurs, intertekst i obraz filmowy, a zatem środki nie dość, że znoszące teatralność jako taką, to jeszcze stanowiące zaprzeczenie możliwej li tylko w teatrze współobecności. Chwytami o podobnej sile rażenia są także obecne w spektaklu prowokacje ideologiczne. Co ciekawe, w "Cząstkach kobiety" rację ma wyłącznie ta bohaterka, która sama nie pozwala sobie na formułowanie infekujących przestrzeń publiczną opinii na każdy temat. Maja jest nieugięta w krytyce stricte nowoczesnej medykalizacji życia (od poczęcia aż do - zawsze nieludzkiej - śmierci), a zarazem potrafi oprzeć się pokusie oceniania innych. Ta iście niewspółczesna powściągliwość alienuje ją w podobnym stopniu co (stanowiąca skandal) śmierć jej dziecka. Koniec końców, wyłącznie tę outsiderkę stać na lojalność wobec rodzaju ludzkiego i wszelkiego innego stworzenia. Znamienne, że ani wegetarianka Monika, ani przepełniona osobliwą miłością do natury Magdalena - która z jednej strony kocha roślinki, z drugiej zaś otacza się wypchanymi zwierzętami - nie zwracają najmniejszej nawet uwagi na ujadającego za oknem psa. Tylko Maja go słyszy i przejmuje się jego losem! Nawiasem mówiąc, pies w dziełach Mundruczó nieodmiennie stanowi znak tego, co jednocześnie ludzkie i nieludzkie - z jednej strony empatii, przywiązania i współczucia, z drugiej zaś bezwzględności.

W wywiadzie dla PAP-u Mundruczó wyznał, że chciałby "być bliżej codziennych ludzkich spraw, tego, co normalne, a nie ekstremalne", dlatego też zainteresował się polską rodziną, a konkretnie - "jej wewnętrznymi barierami". Bo też trudno uznać ją za fenomen jakiejkolwiek jedności, całości czy też stałości. Zresztą stan ów reprezentuje także osobliwa migracja rzeczy, z którą mamy do czynienia na przestrzeni całego aktu drugiego. Przedmioty bezustannie są podnoszone, przenoszone, odstawiane. Otwierane i zamykane (zwłaszcza lodówka, piekarnik i szafki). Stół co rusz ulega nowej aranżacji. Wypchanym zwierzętom i lalkom zapalają się (jak w horrorze) oczy... Stan rzeczy relacjonuje zatem afekty (a więc nieopracowane emocje) bohaterów. Niby żyją oni "normalnie", jak klasa średnia, ale to ich "normalne życie" to bezustanne poruszenie. To sama nerwowość, czepliwość i popędliwość. To bezcelowe zabiegi i nieprowadzące donikąd wycieczki. "Tu" każdy próbuje przetrwać na własną rękę. Wojtek "leczy się" Panem Bogiem, Lars ucieka w nałogi, a w końcu też do Norwegii, Zuzanna i Magdalena przywdziewają żałobę, deklarując jednocześnie gotowość do walki o sprawiedliwość (boską, sądową, ziemską, a choćby i tylko formalną, symboliczną, społeczną), z kolei Maja wraz z młodszą siostrą Moniką oddają się wspólnemu tańcowi, robią więc to, czym ratowały się jako małe dziewczynki - odtwarzają wspólny, choć przecież pełen błędów i niedoskonałości, układ gimnastyczny ze wstążką. Być może nie ma innego sposobu na życie w cieniu (skandalu) śmierci, niż tylko tego rodzaju osobliwe "felicita" (podobnym, włoskim przebojem, przypomnijmy, kończył się także Nietoperz Mundruczó). "Umarło mi dziecko - powiada na koniec Maja. - A to jest dla was po prostu nie do pojęcia. [...] A jednak tu jesteśmy. I to, myślę, jest pozytywne".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji