Artykuły

Wulgarność w Narodowym

"Imieniny" w reż. Aleksandry Koniecznej w Teatrze Narodowym na scenie Studio w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Rewia nie na premierę! Takimi właśnie słowami jeszcze za sanacji pewien woźny streścił dyrektorowi pewnego teatru próbę generalną. Czasem żal, że dziś nie ma już takich woźnych. Nie ma komu przestrzec, premiera odbywa się - i jest tak jak przed wojną. Fiasko. Inna sprawa, że ten przedwojenny dyrektor też nie posłuchał. Rezultat jak wyżej. Ludzie są niepoprawni.

Woźnego zabrakło ostatnio w Teatrze Narodowym. A może i nawet nie trzeba było starca z sumiastymi wąsami znającego dobrze życie sceny, bo gdy reżyser pisze w programie: "Przeczytaliśmy sztukę dwa razy, po czym odłożyliśmy. Swobodnie, bez analizy tekstu krążyliśmy wokół zdarzenia, postaci, relacji między nimi", i dalej: "Myślę, że słowo umieszczone na początku procesu twórczego paraliżuje i uśmierca wyobraźnię", jeszcze dalej: "Uderzało mnie, że tekst jest o niczym(...) By NIC było jeszcze bardziej niczym, a rozpacz, którą daje NICOŚĆ jeszcze bardziej bolała" - dyrektor teatru czytając podobne wyznania, lub widząc na próbie generalnej do czego doprowadziła ta gonitwa myśli - podejmuje właściwą decyzję. Następny wieczór aktorzy mają wolny. Następne zresztą też. Kasa zwraca bilety. Tak powinny się skończyć "Imieniny" na podstawie sztuki Marka Modzelewskiego. A że się tak nie skończyły - obejrzeliśmy przedstawienie, które faktem zaistnienia na afiszu Teatru Narodowego musi wzbudzić zdziwienie. Przyznam się, że pisaniu o "Imieninach" towarzyszy uczucie bezradności. Nie wiadomo bowiem o czym tak naprawdę pisać. Czy o kompletnym chaosie na scenie, o godzinie z hakiem, w trakcie której nic się nie zdarza, trudno połapać się kto jest kim, po co wszedł na scenę? Może o jazgocie wybuchającym co pewien czas? A może o dowcipach w rodzaju: "Jak poznać ginekologa? Po tym, że zegarek nosi na bicepsie". Takie żarty można było swego czasu przeczytać w nieboszczce "Karuzeli" lub groszowych zeszytach wydawanych przez niedoszłego prezydenta Bubla. Do tej pory nie gościły jednak na narodowej scenie. Te race humoru co pewien czas przetykane są projekcjami filmu "Prawo i pięść", albo wejściami postawnego młodzieńca w negliżu, który wchodzi na scenę w charakterze Chrystusa. Po co wchodzi - trudno i darmo, proszę nie dociekać, bo próba odpowiedzi na to pytanie jest tak niepoważna jak całe przedstawienie. Sam autor dystansuje się ponoć od tego, co pokazano nam na Scenie Studyjnej Narodowca. Jest i na to rada. Poprosić o zdjęcie swojego nazwiska z afisza. Niechby nikomu "Imieniny" nie kojarzyły się z osobą twórcy "Koronacji", jednej z lepszych sztuk napisanych w ostatnich latach.

Wymienianie nazwisk aktorów występujących w "Imieninach" byłoby okrucieństwem wobec grupy ludzi, których miny dość dobitnie świadczą o tym, że zdają sobie sprawę, w czym przyszło im wystąpić. To miłosierdzie nie dotyczy reżysera. A któż to taki? Gdyby ktoś miał wątpliwości, kto na Modzelewskim napisał sobie własny tekst, kto na scenę puszcza takie "mistyczne dymy" - jeśli w pobliskim Hotelu Europejskim oglądał w lutym "Helenę S." - powinien ją sobie przypomnieć i pytań już nie będzie. Ostatnie wątpliwości rozproszy reżyserski chwyt znany z tamtego przedstawienia - czyli puszczanie w ruch krzeseł mające świadczyć o całkowitej szczerości. Zmienił się tylko kierunek lotu. Wówczas krzesła leciały w stronę widowni, czyli można było zdrowo oberwać, tu wykonawcy poprzestają na sobie. Zagadka rozwiązana. Chaos na scenie, "parafraza tekstu" mająca dawać absolutną autentyczność a prawdziwa jak plastikowe kwiaty na Zaduszki, wulgarny gust (i wcale nie chodzi tu o słownictwo tylko tzw. całokształt), a nade wszystko fruwające krzesła - to nieomylne znaki reżyserii Aleksandry Koniecznej. My "Helenę S." w jej reżyserii widzieliśmy, widać jednak, że nie obejrzały jej władze Teatru Narodowego. Gdyby bowiem obejrzały - to "Imienin" po prostu by nie było. Nie jest jednak wykluczone, że reżyserka zmieni profesję. Dane nam było przeczytać sugestię, by zamiast reżyserować - zajęła się pisaniem. Pomysł jest przedni, choć nienowy i stosowany do dziś. Gdy dymisjonowano wiernego towarzysza, który rozłożył swój "odcinek pracy", mówiono: "na skupie sobie nie radził, damy go na kulturę". Kto wie...

W Narodowym, w którym w tym sezonie prócz niby-Modzelewskiego wystawiono wybitne realizacje Gombrowicza i Moliera, czekamy na nadchodzącą premierę "Godota", a o "Imieninach" zapomnijmy jak najszybciej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji