Artykuły

Nuda na koturnach

"Zmierzch bogów" w reż. Hansa-Petera Lehmanna w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Spektakl Hansa-Petera Lehmanna broni się, niestety, tylko dzięki geniuszowi Wagnera i kilku scenom, w których reżyser pozwolił artystom wyłącznie śpiewać.

Co się udało? Generalnie: sceny liryczne. Gdy Brunhilda - w imię miłości do człowieka - odmawia zwrotu feralnego pierścienia i odrzuca możliwość zapobieżenia katastrofie świata bogów; gdy arogancki Zygfryd głupio traci ostatnią szansę na ocalenie życia; gdy Gudruna uświadamia sobie, że egoistycznym pragnieniem doprowadziła ukochanego do zguby. To są właśnie te chwile - i wspaniały, finałowy monolog Brunhildy - gdy spod wielkiego widowiska prześwieca Wagnerowska mitologia, mierząca się pytaniami o sens (bezsens?) cierpienia, miłości, poświęcenia, granice żądzy i władzy. Ewa Michnik 120-osobową, potężnie nagłośnioną orkiestrę poprowadziła pewnie i z żelazną dyscypliną. Fantastycznie wypadły panie: Barbara Bagińska jako jedna z Norn, Ewa Vesin jako Gudruna i, przede wszystkim, Lada Biriucov jako nieszczęsna Brunhilda. Nie zawiedli Petter Svensson (Zygfryd), Stefan Stoll (Gunther), Paweł Izdebski (Hagen) i Maciej Krzysztyniak (Alberyk). Znakomicie wypadł ogromny chór, przygotowany przez Małgorzatę Orawską.

Na tym pochwały się kończą.

Migotliwy spektakl Lehamanna jest zdumiewająco statyczny, a chwilami po prostu nudny. Bywa też w niezamierzony sposób zabawny - jak np. w scenie pożegnania Brunhildy z Zygfrydem, w prologu. Aktorskie zadanie Petera Svenssona, odzianego jak Robin Hood w filmie z Costnerem, polega na niecierpliwym bieganiu w górę i w dół po schodach i machaniu rękami w kierunku ukochanej. Bojaźliwy Gunther nosi współczesny kostium (czarna marynarka do białych spodni, fuj), ponury Hagen przypomina Lorda Vadera bez miecza świetlnego, za to z dzidą, a podstępny karzeł Alberyk jest zabiedzonym kuternogą w łachmanach. Komiksowe kostiumy Norn i Cór Renu kontrastują z konwencjonalnymi ubraniami Brunhildy i Gudruny - prawda, że w przypadku tej ostatniej uroda Ewy Vesin znajduje właściwą oprawę.

"Zmierzch bogów" daje inscenizatorowi pole do popisu: tłumy statystów-chórzystów, sceny rozegrane na najwyższym poziomie ekspresji, apokaliptyczne wizje... W rękach Hansa-Petera Lehmanna i jego polskich współpracowników teatralna maszyneria okazała się jednak zupełnie niewydolna, a cała historia utonęła - jak zgliszcza Walhalli w Renie - w grzęzawisku niekonsekwencji i archaicznej koturnowości.

Czegóż tu nie ma! Monstrualne nici-liny ludzkiego losu, lęgnące się z obrzydliwych kokonów Norny-Parki, rewiowe schody, neony w kształcie X-wingów z "Gwiezdnych wojen", setki żarówek i reflektorów, połacie srebrnej folii, kukła (kaskader?) spuszczona na linie spod sufitu Hali Ludowej, powiewające proporce wojenne, płatki kwiatów sypane na głowy bohaterów, dymy i komputerowe animacje, pejzaże natury i widok na współczesne city jako tło zdarzeń na dworze Gunthera (zapewne alegoria dzisiejszych, zepsutych przez władzę pieniądza czasów). W ostatniej scenie z nurtów Renu wynurza się złota kula, czyli zwrócony naturze skarb Nibelunga. Świat bogów, smoków i niezwyciężonych bohaterów przeminął. I Lehmann dopowiada, niestety, jakże banalnie: nadchodzi czas ludzi słabych, naiwnych i niewinnych... jak dziecko, które przed wygaśnięciem świateł pojawia się na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji