Artykuły

Teatr w poszukiwaniu tożsamości

XI Festiwal Boska Komedia w Krakowie. Pisze Lesław Czapliński w Odrze.

Hasłem ubiegłorocznego festiwalu "Boska Komedia" stał się tytuł piosenki Czesława Niemena "Dziwny jest ten świat" - został on pozostawiony w oryginalnym brzmieniu, a nie strawestowany, tak by pasował do programu imprezy.

Jego ideą było łączenie nieprzystawalnych względem siebie zjawisk, które z roku na rok zdaje się umacniać w teatrze. Stawia się dziś na synkretyzm - niepokojący widza, mający przede wszystkim go poruszyć, oszołomić, a jednocześnie jak gdyby pozbawić krytycznej władzy sądzenia. Zapewne z taką myślą realizatorzy do większości spektakli wprowadzają dziś multimedia, zwielokrotniające miejsce i czas akcji, a także wychodząc poza rzeczywistość przedstawianą bezpośrednio na scenie. Spektakle tego nurtu często jedynie w pretekstowy sposób wykorzystują pierwowzory literackie, na które wskazywałyby ich tytuły.

W tego typu estetyce utrzymane są m.in. inscenizacje Michała Borczucha, który zdobył nagrodę "Boskiej" w dziedzinie reżyserii. W jego spektaklach dominuje niespójność: na ich kompozycje składa się ciąg luźno powiązanych ze sobą epizodów, niekiedy przypominających kabaretowe skecze, jak to się dzieje w zrealizowanych w warszawskim Teatrze Studio "Żabach"[na zdjęciu], w których epifania Dionizosa przybiera formę występu drag queen (co ma jednak pewne uzasadnienie, albowiem starożytne wizerunki tego bóstwa odznaczały się rysami kobiecymi).

W konsekwencji z komedii attyckiej Arystofanesa Borczuch zachował głównie dwa jej aspekty: obsceniczność (opowieść o hodowli mechanicznych fallusów, skądinąd należących do symboli tego gatunku scenicznego) oraz homoerotyczny rys kultury antycznej Grecji - ten z czasem całkowicie zdominował akcję, nadając jej niekiedy ekshibicjonistyczny charakter. Na przykład widząc związaną z tą orientacją stereotypową rozwiązłość, przybierającą m.in. kształt apelu pięciuset byłych kochanków, któremu nieco ironiczne zabarwienie przydaje posłużenie się w roli ilustracji muzycznej walcem Arama Chaczaturiana z "Maskarady". Przeciwieństwem tego rodzaju postawy jest zamykająca przedstawienie scena, traktująca o potrzebie bliskości w związku z przypadkowym spotkaniem dwóch mężczyzn (Marcin Pempuś i Robert Wasiewicz), korzystających z taksówki jadącej w tym samym kierunku, przy czym nierozstrzygnięte pozostaje, czy uda się im wykorzystać okazję i czy narodzi się z tego trwalsza więź, co nadaje całości otwarte zakończenie. Przede wszystkim jednak z tego spektaklu zapamiętuje się dwie sekwencje. Mianowicie sugestywną wizję przeprawy przez Styks, zobrazowanej w formie biegu dwóch aktorów w zwolnionym tempie - podczas gdy Charon (Jan Sobolewski) występuje pod anachroniczną postacią kontrolera lotów. I drugą, nawiązującą do "Kurtyzany i piskląt", powieści Krzysztofa Niemczyka (krakowskiego skandalisty, happenera i performera avant la lettre w jednej osobie), w której tytułową kurtyzanę uosabia siostra pisarza Monika. Scena ta rozegrana została w konwencji kina niemego, z podłożonym głosem narratora, który tłumaczy przebieg wydarzeń i ich sens. Jak sądzę wszakże, forma widowisk tego twórcy nie jest na tyle porywająca, by bez reszty miała ona widza urzec, a co za tym idzie, zrekompensować mu brak uchwytnej fabuły i akcji. Wymaga ona także aktora instrumentalnego, któremu nieobca jest umiejętność posługiwania się sztuką improwizacji... Choć w pełni sprostali temu zadaniu Krzysztof Zarzecki, Jan Dravnel i Andrzej Szeremeta.

Umiejętności tych zabrakło natomiast aktorom kieleckiego Teatru im. Żeromskiego uczestniczącym w paradokumentalnym przedstawieniu "1946" w reżyserii Remigiusza Brzyka, odnoszącym się do wydarzeń pamiętnego w tym mieście roku antyżydowskiego pogromu 4 lipca 1946. W spektaklu odżywają osoby zamieszkujące w tamtym czasie kamienicę przy Plantach, gdzie rozegrał się krwawy dramat. Te ocalone z Holokaustu, powracające, by na nowo ułożyć swoje życie, lub przygotowujące się do wyjazdu do Palestyny, w której zostać miało odtworzone erec Israel. Padają one ofiarą gwałtów o nie do końca wyjaśnionym podłożu (w tym samym okresie podobne zajścia na mniejszą skalę rozegrały się na Węgrzech: 22 maja 1946 w Kunmadaras, w którym były cztery śmiertelne ofiary, oraz podczas dwudniowych rozruchów w Miszkolcu: 30 lipca i 4 sierpnia, co do pewnego stopnia uwiarygodnić może hipotezę o ich politycznej inspiracji). W spektaklu Brzyka przenikają się płaszczyzny czasów. Retrospekcje mieszają się ze współczesnością, w której turyści zwiedzają utworzone w tym miejscu muzeum i zapoznają się z autentycznymi materiałami archiwalnymi (fotografie, filmy). Wszystko to wieńczy alegoryczny żywy obraz z upozowanymi wokół biskupa w stroju pontyfikalnym postaciami z epoki Piotra Skargi, co sugerować ma historyczne i religijne korzenie antysemityzmu i związanych z nim przesądów o morderstwach rytualnych. Muszę jednak stwierdzić, że tak pomyślane przedsięwzięcie wymagałoby większej sprawności aktorskiej, płynnego przechodzenia od uosabiania postaci do komentowania z dystansu przed chwilą ukazanych wypadków.

Na przeciwległym biegunie ostatniej "Boskiej Komedii" sytuowało się pielęgnowanie kultury słowa oraz poszanowanie dla integralności tekstu literackiego - jakimi to cechami odznaczał się "Wujaszek Wania" Antoniego Czechowa w wykonaniu Teatru Polskiego im. Szyfmana, w reżyserii Iwana Wyrypajewa. Aliści, słowo to wypowiada się tu na scenie w galopującym tempie, wskutek czego do wypowiedzi wkradała się pewna mechaniczność - co powodowało, że postacie spektaklu sprawiały wrażenie niemal przezroczystych, nieobecnych na scenie. Z drugiej jednak strony, można się było w tym dopatrzyć pociągnięcia oddającego właściwy dla Czechowa pozornie dialogowy charakter towarzyskich konwersacji. Na tym tle szczególnie wyróżniała się scena nocnego ataku hipochondrii profesora Sieriebrakowa (Andrzej Seweryn). Obcowaliśmy w tym przypadku z tradycyjnym aktorstwem, świadomym wykorzystywanych środków i wywoływanych przez nie efektów: na przykład staranną modulacją głosu, stawianiem pauz, mimiką i gestykulacją. Aktor był zatem "komediantem" na miarę odtwarzanej przez siebie postaci żyjącego kosztem najbliższych pozera.

Zabrakło mi w tym przedstawieniu melancholijnego klimatu - choć może generalnie w tej twórczości wynika on raczej ze scenicznej praktyki Moskiewskiego Teatru Artystycznego niż z intencji samego Czechowa, który zawsze podkreślał, że jego sztuki są przede wszystkim rodzajowymi komediami. Ta rodzajowość w przewrotny sposób przywołana została za pomocą staroświeckich dekoracji, złożonych z parterowego drewnianego domu z odjętą czwartą ścianą, dzięki czemu możliwy był wgląd do jego wnętrza, z salonem na pierwszym planie, oraz rozciągającego się po bokach i w głębi autentycznego jodłowego boru. Pod koniec, pod wpływem"gry świateł, las ożywa i zaczyna falować, co zdaje się sugerować, iż przedstawione ludzkie dramaty stają się epizodami spektaklu odwiecznej natury. Jedyny współczesny akcent wnosiła do scenografii charakterystyczna dla Brzyka sygnatura w postaci zawieszonego w górze po prawej i świecącego na biało neonu z nazwiskiem dramaturga i tytułem sztuki.

Niczym Czechowowskie siostry o Moskwie, wciąż marzy o Szwajcarii główny bohater innego spektaklu: warszawskiego Nowego Teatru "Wyjeżdżamy" Hanocha Levina. Do pewnego stopnia zdaje się on łączyć opisane wyżej tendencje, albowiem w równej mierze odwołuje się do słowa, jak i do pozawerbalnych środków wyrazu i komunikacji. Zresztą momentami obywa się bez słów - postać odgrywana przez Jadwigę Jankowską-Cieślak (nagroda za najlepszą rolę drugoplanową) tylko na moment przerywa milczenie, by w kilku zdaniach skłonić amerykańską turystkę do przyznania się do swojej wypartej żydowskości. Podróż występuje tu jako metafora życia, z jego wzlotami i upadkami czy konfliktami, ale także śmierci. To wielowątkowa opowieść o kilku rodzinach izraelskich, które regularnie spotykają się jedynie podczas kolejnych pogrzebów, odmierzających upływ czasu w tym przedstawieniu. Na podwójne znaczenie podróży wskazują ponadto znamienne rekwizyty - przyczepy, w których mieści się cały niezbędny życiowy bagaż postaci. Przedstawienie to łączy przeciwstawne rejestry: tragiczny i komediowy. Pierwszy ogniskuje się wokół faktycznej samotności postaci, odtrąconych przez swoich najbliższych. Niechciana matka, wciąż oddawana do zakładów opieki, z których ucieka (wspomniana Jadwiga Jankowska-Cieślak), nieakceptowany syn homoseksualista (Piotr Polak), dorosły mężczyzna (Jacek Poniedziałek, zarazem autor przekładu dramatu Levina), niepotrafiący wyzwolić się spod wpływów dominującej matki (Ewa Dałkowska) i ułożyć sobie życia na własny rachunek. Bohater ten, o imieniu Dani, myślący o wyjeździe do Szwajcarii, czego wszakże nie zrealizuje, trwoniąc zebrane fundusze na usługi seksualne, z których, jak na ironię, uzbiera pieniądze na wycieczkę do tego kraju grana przez Agatę Buzek anonimowa prostytutka.

Wątek komediowy spektaklu ogniskuje się przede wszystkim wokół Angeli (Magdalena Cielecka), amerykańskiej turystki, która z komórką w dłoni, zgodnie z duchem czasu, przeprowadza w mediach społecznościowych streamy z podróży do kraju swego narzeczonego. Jako że trafia prosto na jego pogrzeb, cały czas stara się dostosować do oczekiwań swojej publiczności, przywdziewając odpowiednie maski, na przykład żałobnej płaczki, by ostatecznie jednak zaakceptować swój żydowski rodowód. Także i w tym przedstawieniu mamy do czynienia jakby z monologiem guasi kabaretowym, który w interpretacji Agaty Buzek nabiera cech zgoła dramatycznych. Jej rola to aktorski popis, przykład zbudowania wielkiej roli w oparciu o stosunkowo wątły materiał tekstowy.

Podróż w dosłownym sensie występuje w innym spektaklu Michała Borczucha, "Czarne papugi", zrealizowanym w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, należącym do krakowskiego Teatru im. Słowackiego. Otóż materiał filmowy, nakręcony wcześniej z grupą aktorów na terenie szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie i wyświetlany na ogromnym ekranie, stanowiącym jedną z płaszczyzn ograniczających wspólną przestrzeń widzów i artystów, reżyser konfrontuje z przytaczanymi urywkami z powieści chilijskiego pisarza Alejandro Moreno Jashesa pod tytułem "Czarne papugi". Urywki powtarzane są wielokrotnie, wskutek czego zatraca się poczucie ciągłości oraz integralności przywoływanych w nich historii. Jedyną aktorką, która w "Czarnych papugach" zachowała artystyczną podmiotowość okazała się moim zdaniem utrwalona na filmie Monika Niemczyk. Jako Afrodyta, legendarna pacjentka psychiatryka, potrafiła ona całkowicie skupić uwagę publiczności na postaci Afrodyty, a to dzięki solidnemu rzemiosłu aktorskiemu, polegającemu na panowaniu nad ciałem i wypowiadanym słowem, którego pojawienie wymuszone jest przez sytuację, a nie tylko wynika z samej roli.

Dziwny jest teraz ten teatr, przynajmniej z perspektywy "Boskiej Komedii", mającej ambicję stworzenia szerokiej jego panoramy w ostatnim roku, bez wyznaczania porządkujących kryteriów estetycznych czy stylistycznych.

XI Festiwal Boska Komedia: Kraków 8-16 grudnia 2018.

/

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji