Artykuły

Agata Buzek: Czasami mi się wydaje, że jestem za dziwna, a polscy filmowcy potrzebują bardziej "normalnych"

- Po "Rewersie" zapadła dość długa cisza. Zresztą mam wrażenie, że do dzisiaj więcej robię za granicą niż w Polsce, a bardzo bym chciała więcej w Polsce. Niestety, nie dostaję u nas fenomenalnych propozycji - mówi Agata Buzek.

Marzec miesiącem Agaty Buzek.

- Tak pan uważa?

Na to wychodzi.

- Tak jakoś się ułożyło.

Tak jakoś?

- Ciężko na to pracowałam, ale nie celowałam w marzec.

W tym miesiącu do kin wchodzą trzy filmy z pani udziałem.

- Wielka kumulacja. A jeszcze trzy inne miały niedawno swoje premiery. Kiedy ktoś dzwoni z prośbą o wywiad, to pytam, w sprawie którego filmu. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.

Fajnie jak dzwonią i nie wiadomo w sprawie którego filmu?

- Nawet muszę panu powiedzieć, że tak. Chyba mają rację ci, którzy twierdzą, że życie zaczyna się po czterdziestce.

A co to za trzy inne filmy?

- Francuski "Pearl" Elsy Amiel, który miał niedawno premierę w Paryżu. "Kobro/Strzemiński. Opowieść fantastyczna" Borysa Lankosza, który nie jest pełnym metrażem, więc wchodzi w obieg raczej festiwalowy i galeryjny, też miał swoją premierę w Paryżu. I jeszcze "Blanche comme neige" Anne Fontaine z Isabelle Huppert i Lou de Laagem, gdzie gram niewielką rólkę, ale nie mogę się go doczekać.

Pani jest bardzo zajętą osobą.

- Falami. W tej chwili rzeczywiście mam gorący okres, premiery, zaczynam też kolejny film i dużo jeździmy z dwoma stołecznymi teatrami, w których gram - Nowym i TR Warszawa. Do tego dochodzi jeszcze praca medialna. Czekają mnie więc bardzo intensywne miesiące. Ale, żeby nie było, są takie okresy, kiedy nie jestem strasznie zajęta. Mam wtedy czas na spotkania z przyjaciółmi, na długie spacery z psem i szydełkowanie.

Pani nie lubi tej medialnej roboty, prawda?

- Nie bardzo.

Dlaczego?

- Nie po to gram w filmach, żeby potem o nich opowiadać. Wolałabym, żeby ludzie po prostu je zobaczyli. Wydaje mi się, że opowiadanie o tym, co się działo na planie, odciąga od sedna, którym jest sam film. Chociaż staram się rozumieć potrzeby promocji. Nudzę się i myślę, że nudzę ludzi, gdy mówię kolejny raz w kolejnym wywiadzie o tym samym. Czasem czuję, że dla urozmaicenia zacznę zmyślać.

Są tacy artyści, którzy zmyślają w rozmowach z premedytacją.

- Może i ja zacznę. Jeśli ktoś się jeszcze do mnie zgłosi z prośbą o wywiad.

Chętnie bym go zrobił.

- Jesteśmy umówieni.

Pani chodzi własną drogą?

- Zastanawiam się, jak na to odpowiedzieć. Chodzę własną drogą, tak, ale innej nie znam. Każdy chyba chodzi własną.

Są tacy, którzy wolą te wydeptane, a pani ciągle, mam wrażenie, gdzieś zbacza.

- Odbieram to jako komplement.

Trudne jest takie zbaczanie w czasach pogoni za popularnością?

- Nie, nie jest trudne. Jest dla mnie warunkiem przeżycia. Kłopoty zaczynają się tylko wtedy, kiedy jest, jak teraz, nagromadzenie wydarzeń i ja się staram - w swojej śląskiej obowiązkowości - je ogarnąć, wywiązać się z ustaleń i oczekiwań.

Minęła równo dekada od premiery "Rewersu" Borysa Lankosza, którzy przyniósł pani sławę, uznanie i wór nagród. Co pani dał ten wystrzał?

- Szczerze mówiąc, niewiele. Wie pan, że wśród polskich aktorów panuje przekonanie, że jak się za rolę zgarnie wiele nagród, to potem nie dostanie się żadnych propozycji? Może u mnie aż tak źle nie było, ale po "Rewersie" zapadła dość długa cisza. Zresztą mam wrażenie, że do dzisiaj więcej robię za granicą niż w Polsce, a bardzo bym chciała więcej w Polsce. Niestety, nie dostaję u nas fenomenalnych propozycji.

Dlaczego?

- Nie mam pojęcia. Czasami mi się wydaje, że jestem za dziwna, a polscy filmowcy potrzebują bardziej "normalnych".

Byłbym w stanie się z tą teorią zgodzić.

- To nie jest teoria, tylko praktyka. Zawsze z jakiegoś powodu nie pasuję.

Nie zawsze.

- No dobrze, często. I żebyśmy się zrozumieli, nie uskarżam się na swój los, tylko opowiadam, jak to wygląda.

Można się przyzwyczaić do bycia dziwną?

- Tak, choć pamiętam czasy, w których było mi z tego powodu trudno. Ciągle słyszałam albo czytałam jakieś komentarze na swój temat. Teraz się właściwie z tego cieszę. Choć może cieszę to za dużo powiedziane. Nauczyłam się z tego korzystać.

Wyobrażam sobie, że pani inność może być utrapieniem, ale też czymś, co panią wyróżnia.

- Niewiele o tym myślę. Robię to, co mam zrobić. Angażuję się w propozycje, które do mnie przychodzą. Cieszę się ze spotkań z ludźmi, do których przez całe życie mam wielkie szczęście.

Jak propozycje do pani przychodzą? Choćby te ostatnie?

- Różnie. Z Borysem Lankoszem się znamy. Pracowaliśmy, jak wiadomo, razem, więc po prostu do mnie zadzwonił z propozycją zagrania w "Ciemno, prawie noc". Claire Denis widziała "Fedry", które zrobiłam z Krzysztofem Warlikowskim we francuskim Odéon-Théatre de l'Europe. Widziała je chyba kilka razy. A kiedy nie graliśmy już "Fedr" w Paryżu, przyjechała z Robertem Pattisonem zobaczyć je w Londynie. Potem poszła z nami do hotelu, długo rozmawiałyśmy i na drugi dzień jechałyśmy taksówką na lotnisko, gdzie opowiedziała mi o planie na nowy film, pytając, czy zechciałabym w nim zagrać. Powiedziałam oczywiście od razu, że jestem zaszczycona. I zagrałam. A jeśli chodzi o "Córkę trenera", zadzwonił do mnie z propozycją Łukasz Grzegorzek. Od razu poczułam, że to reżyser, z którym chcę się spotkać i z przyjemnością wejdę w jego świat.

I do tego teatr.

- "Fantazja" Anny Karasińskiej w TR to spektakl, w którym - mam wrażenie - dostaję za każdym razem szansę na bycie lepszym człowiekiem i na cudowne spotkanie z publicznością. To też praca, która mnie, co ważne, wytrąca z przyzwyczajeń, a ja lubię teatr wymagający. Nie chciałabym robić rzeczy, które przychodzą łatwo, które odhaczam i idę dalej.

Stąd też Warlikowski?

- Wspaniała jest nie tylko praca z nim, ale też rozmowy o teatrze, o życiu, o świecie. Kiedy się poznaliśmy, nastąpiło coś w rodzaju zakochania, które trwa do dzisiaj.

Teatr koliduje z filmem?

- Notorycznie.

I co wtedy?

- Wtedy się podejmuje bolesne decyzje.

Bolesne dla filmu czy teatru?

- Zwykle dla filmu, bo w teatrze mamy ustawiony repertuar i skoro się go podjęłam, nie mogę odwoływać. Niedawno zrezygnowałam z roli filmowej, bo wchodziła mi w teatralną szkodę.

Bardzo mnie to, człowieka teatru, cieszy.

- To ja bardzo się cieszę, że pana to cieszy.

"Córka trenera" była bułką z masłem?

- Nie. Oszczędne, niejednoznaczne kino, które ma wyglądać lekko i łatwo, w pracy takie nie jest. Sporo mnie kosztowało podróżowanie z moją postacią i przejście z nią przez wszystkie, na pierwszy rzut oka niewidoczne, sprawy.

Mogłaby pani właściwie grać tę postać, nic nie mówiąc.

- To prawda, Kamila zresztą mówi zaledwie kilka zdań.

Próbuje dać - granemu przez Jacka Braciaka -  trenerowi prawdziwe życie, ale on tę propozycję odrzuca.

- Ma pan rację, Kamila jest jego niewykorzystaną szansą. Oferuje miłość, bliskość, wyjście poza relację ojciec - córka, która go spala, ale on to wszystko odrzuca.

Jak się pracowało po raz pierwszy z Łukaszem Grzegorzkiem?

- Wspaniale. Łukasz jest w najgłębszym tego słowa znaczeniu humanistą. Jest cały czas blisko swoich postaci i kocha je niezależnie od tego, co wyczyniają i jakie mają słabości. Dobrze też rozumie powody, które kierują w różnych sytuacjach ludźmi, i jest w związku z tym cały czas blisko aktorów. Daje tym poczucie bezpieczeństwa i komfortu pracy.

Zupełnie inaczej niż Claire Denis.

- Claire jest szalenie emocjonalna. Ciągle coś zmienia pod wpływem choćby tego, co jej się przyśniło w nocy. W ogóle nie wiadomo, czy będzie się danego dnia kręciło to, co miało się kręcić. Do niczego nie można się przywiązywać. Raz możesz mieć bardzo precyzyjnie ustawioną scenę, do tego stopnia, że słyszysz, gdzie powinieneś stanąć, gdzie się przesunąć i gdzie spojrzeć - masz się po prostu wpasować i zrealizować zadanie. Innym razem Claire potrafi puścić aktorów w zupełną improwizację, ale taką, że nie wiadomo nawet, na jaki temat ona jest - trzeba się wtedy natychmiast znaleźć i coś zaproponować. Praca z nią była absolutnie szalonym i genialnym doświadczeniem.

Genialna jest też obsada "High Life". Gra pani z Juliette Binoche i Robertem Pattisonem.

- Obsada jest, można powiedzieć, z kosmosu.

Gdzie dzieje się cały film i niemożliwym wydaje się jego opowiedzenie. Co w tej taksówce na lotnisko powiedziała pani Claire Denis?

- Że film jest o ludziach zamkniętych w kosmosie, że potrzebuje intrygujących aktorów, w tym albinoski, i ja będę do tego idealna. Tyle.

Wyszedł z tego świetny, transowy film. Mógłby trwać nie dwie, a dziesięć godzin.

- Trans wydaje się słowem bardzo trafnym. Kosmos też. I nie tylko dlatego, że film się w nim dzieje, ale też dlatego, że Claire tworzy artystyczny kosmos. Każdy, kto widział jakikolwiek jej film, wie, że próba opowiedzenia go jest zupełnie bez sensu.

A opowiedzenie "Ciemno, prawie noc"?

- Tu sprawy wyglądają zupełnie inaczej, bo to spotkanie ze scenariuszem opartym na wybitnej książce, którą da się opowiedzieć, choć też jest utkana z wielu wątków i nieprosta.

Książce przeniesionej na duży ekran przez Borysa Lankosza.

- Kiedy Borys do mnie zadzwonił, byłam już dawno po lekturze dzieła Joanny Bator. Na szczęście. Bo wiedziałam dokładnie, o czym jest, ale już nie pamiętałam precyzyjnie. 

Mamy za sobą z Borysem trzy filmy i bardzo przyjemnie jest obserwować rozwój naszej współpracy, zaufania, testowania tego, na co możemy sobie pozwolić. On wie, co mi powiedzieć, a ja wiem, jak pytać, co załatwiać sama, a co z nim uzgodnić. Dobrze jest mieć takie porozumienie rozwijające się przez ponad dziesięć lat.

Trudno nie wpaść w koleinę?

- Nie, bo nie pracujemy ze sobą non stop i robimy filmy kompletnie od siebie różne: i w formie, i w treści, i w naszej współpracy.

Rodzice panią oglądają?

- Oczywiście.

I co mówią?

- Różnie, i zawsze szczerze. Jedne rzeczy im się bardziej podobają, inne mniej, ale nigdy się mnie chyba nie wstydzili.

A nazwisko pani ciążyło?

- Pamiętam moment, kiedy było mi z nim trudniej, ale nawet wtedy nie traktowałam go jak ciężaru, bo kocham rodziców. Jestem dumna z politycznej drogi taty i nieustannie mu kibicuję.

I już nikt nie mówi, że tatuś załatwił coś córuni?

- Właśnie sobie wyobraziłam, jak tato dzwoni do Claire Denis i mówi: "Dzień dobry, nazywam się Jerzy Buzek, moja córka jest aktorką i chciałbym, żeby zagrała w pani filmie". To strasznie zabawne wyobrażenie jest. Nie sądzi pan?

Chciałbym być przy takiej rozmowie.

- Dzisiaj możemy się z tego zaśmiewać, ale lata temu, będąc bardzo młodą osobą, nie byłam na to przygotowana. A zaczynaliśmy z tatą, można powiedzieć, równolegle, bo on został premierem, kiedy ja byłam na trzecim roku Akademii Teatralnej w Warszawie. Byłam wtedy zupełnie bezradna wobec komentarzy o tym, że tato mi na pewno coś załatwił, nie wiedziałam, co robić: czy to ciągle dementować, czy nie? W rezultacie zostawiłam to i zajęłam się po prostu graniem.

Trudno jest zbudować taki mechanizm obronny?

- Wystarczy przez parę lat niczego o sobie nie czytać.

***

Mike Urbaniak jest dziennikarzem kulturalnym "Wysokich Obcasów", weekendowego magazynu Gazeta.pl i felietonistą magazynu "Vogue".  

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji