Artykuły

Marek Brand 35 lat na scenie: jest co robić!

- Od kiedy pamiętam mam łatwość pisania, układania dialogów i budowania sytuacji scenicznych. Chylę czoła przed tymi, którzy potrafią pracować po 4-5 godzin dziennie pisząc tekst. Ja pracuję kompulsywnie - po prostu siadam i piszę. A skąd ta potrzeba? Nie wiem - mówi Marek Brand, który od 35 lat pracuje twórczo pisząc, reżyserując, grając i produkując spektakle teatralne.

Łukasz Rudziński: Trzydzieści pięć lat w rolach aktora, reżysera, pomysłodawcy i organizatora festiwali, szefa teatrów offowych i koordynatora scen artystycznych. Jak to się zaczęło?

Marek Brand: Tak naprawdę swoje działania artystyczne datuję od momentu, gdy po raz pierwszy napisałem dramat, wystawiłem go i w nim zagrałem - to było w 1984 roku w Żarskim Domu Kultury w Żarach. To był "Muirotarobal I", czytając od tyłu "laboratorium" - tekst napisany pod wpływem impulsu. Wystawiłem go później w 1995 roku. Nieco wcześniej zacząłem się udzielać w amatorskiej grupie teatralnej, ale właśnie wtedy w Żarach "zaborczo" wkroczyłem na scenę.

Od początku wykazywałeś się dużą samodzielnością, skoro nawet debiut był zrobiony przez ciebie od "a" do "z".

- W Żarskim Domu Kultury w Żarach trafiłem na dwa spektakle poetyckie - jeden poświęcony poezji Cypriana Kamila Norwida, a drugi Antoniego Słonimskiego. Nie mogłem się odnaleźć w takim repertuarze, dlatego wspólnie z kolegami założyliśmy alternatywną grupę, która miała silną potrzebę dialogu. Początkowo robiliśmy spektakle, przypominające obecne impro. Uzgadnialiśmy co zrobimy, a potem pokazywaliśmy to następnego wieczora. Początkowo tylko dla grupy kolegów, z czasem zaczęli przychodzić na to także ludzie z zewnątrz. Wtedy nasze spektakle przestały mieć charakter intymny, adresowany do grupy znajomych. Uznaliśmy, że trzeba nasz przekaz zuniwersalizować.

Kiedy trafiłeś do Trójmiasta?

- Pięć lat później, w 1989 roku przyjechałem z Warszawy, gdzie grałem w Teatrze Żydowskim w Warszawie jako adept. W stolicy poznałem swoją małżonkę Monikę, studiującą wtedy na Wydziale Wiedzy o Teatrze w Warszawie. Gdy skończyła studia, zdecydowaliśmy się wrócić w jej rodzinne strony do Gdańska, mnie w Warszawie nic nie trzymało - rzuciłem etat w Teatrze Żydowskim, by spróbować swoich sił tutaj. W Trójmieście miałem dłuższą przerwę od teatru - nie znałem tutaj nikogo, nie miałem dyplomu aktorskiego, bo wyjechałem z Warszawy tu przed egzaminem eksternistycznym z aktorstwa.

Długo jednak bez teatru nie wytrzymałeś.

- Zacząłem pracować w Towarzystwie Pomocy im. św. Brata Alberta - Koło Gdańskie w noclegowni dla bezdomnych. Poznałem tam chłopaka, który był opiekunem w Towarzystwie Zapobiegania Patologiom Społecznym "Kuźnia" - gdy dowiedział się, że miałem związki z teatrem, zaproponował mi prowadzenie zajęć teatralnych. To było w 1993 roku, rok później wystawiliśmy z tą grupą "Parady" Jana Potockiego. Nazywaliśmy się Teatrem Strona 13. Do dziś nie wiem dlaczego. Sprawdzaliśmy stronę 13 w każdej książce i nic tam szczególnie ciekawego nie było. W końcu doszliśmy do wniosku, że ta nazwa nie do końca nam pasuje. Zmieniliśmy ją na Teatr Zielony Wiatrak. Zaczęliśmy też szukać sobie miejsca w Trójmieście. W 1996 roku zagraliśmy "Co pan na to, panie Freud?". Wkrótce pojawiły się pierwsze nagrody - zdarzyło nam się nawet wygrać nagrodę "O Bursztynową Maskę" za spektakl "Rybka".

W końcu wróciłeś do kultury na dobre.

- W 1998 rozpocząłem pracę w Miejskim Domu Kultury (dzisiejszym Gdańskim Archipelagu Kultury) w klubie Windzie. Weszliśmy z szefową Windy Kasią Burakowską w surowe mury, gdzie od postaw wszystko trzeba było zorganizować jako placówkę kultury. Potem na zaproszenie Ewy Ignaczak trafiłem do Sopockiej Sceny Off de BICZ (2003-2007). Z kolei od 2009 roku pracowałem już w Teatrze w Blokowisku w klubie Plama Gdańskiego Archipelagu Kultury. Zaczęło się to w 2008 roku, gdy ukończona została scena teatralna.

Ówczesna szefowa Plamy, Elwira Twardowska, zaproponowała mi przygotowanie spektaklu na otwarcie sceny. Wystawiliśmy "Szczęśliwe dni", po których dostałem propozycję, by na stałe robić teatr na Zaspie. Szukaliśmy nazwy. Rzuciłem hasło "Teatr w Blokowisku" i tak zostało. Wybraliśmy poniedziałki, bo aktorzy zawodowych scen, z którymi współpracowałem, mieli wtedy dzień wolny w swoim teatrze. Postanowiliśmy, że będzie to stała offowa scena repertuarowa, grająca w niedzielę bajki (jak jest do dzisiaj), a w poniedziałki spektakle dla dorosłych (obecnie gramy je w piątki). Ostatnio sprawdziłem, że zrealizowałem tutaj przez dekadę 17 spektakli, czyli blisko połowę ze wszystkich 37, jakie wyreżyserowałem.

Większość z nich to sztuki twojego autorstwa, rzadko korzystasz z cudzych tekstów. Łatwiej pracować z własnym materiałem?

- Od kiedy pamiętam mam łatwość pisania, układania dialogów i budowania sytuacji scenicznych. Chylę czoła przed tymi, którzy potrafią pracować po 4-5 godzin dziennie pisząc tekst. Ja pracuję kompulsywnie - po prostu siadam i piszę. A skąd ta potrzeba? Nie wiem. Kiedyś próbowałem napisać wiersz, ale wyszła mi sztuka... Część z nich piszę myśląc o konkretnych aktorach, choć nie zawsze udaje się ich zaangażować do spektaklu. Udało się to na przykład w "Nic nas tu nie trzyma", który pisałem myśląc o duecie z Ewą Dziedzic.

Jeśli jest zapotrzebowanie na jakiś temat, który poruszyłem, chętnie wracam do wcześniej napisanych tekstów - tak było ze "Strajkiem Małp", który wystawiliśmy niedawno z moją grupą warsztatową, a to przecież tekst sprzed lat. Mam też kilka rozgrzebanych tematów, z którymi na razie nie mam co zrobić, czekają na swój czas. Bardzo też lubię pisać na zlecenie. Gdy ktoś prosi o określony scenariusz, czytam o bohaterze i tematyce, wymyślam hipotetyczną sytuację i buduję na tej podstawie jakąś opowieść. Lubię takie wyzwania.

Reżyser Marek Brand nie ma problemu z dramatopisarzem Markiem Brandem?

- Zdecydowanie ma. Jestem bardzo krytyczny wobec siebie - potrafię sporo tekstu wyrzucić, zwyzywać siebie-autora za pewne rozwiązania, które podczas pisania wydawały mi się dobre. Dlatego też stresują mnie pierwsze próby czytane mojego tekstu z aktorami. Mam poczucie, że napisałem coś bardzo nieudanego. Zazwyczaj to naturalne etapy pracy: najpierw jest zachwyt, potem przychodzi namysł, że jednak trzeba wszystko napisać od początku, potem nie mam już co do tego złudzeń, aż wreszcie zaczyna się z tego wszystkiego coś wyłaniać.

Aktor Marek Brand nie ma takich kłopotów?

- Być może dlatego, że teksty te w większości są mojego autorstwa, ich tematy są mi bliskie i z natury rzeczy bardzo osobiste, dobrze mi się w tym gra. Ale bywały też spektakle, do których tekstu nie napisałem, ale uważam że są świetnie napisane i lubiłem w nich grać. Kiedy gram w swoich spektaklach i nie jest to monodram, to zapraszam do współpracy aktorów, którym ufam - oczywiście razem konfrontujemy się z tekstem. Często zapraszamy kogoś jako "trzecie oko" na którąś próbę, by wypowiedział się o naszej pracy. Staram się też "wychodzić z siebie" i patrzeć z dystansu, by przekonać się czy to, co robimy, ma sens. W monodramie jest trudniej, raczej więc unikam reżyserowania monodramów, w których gram.

Wielu twórców trzyma się stałego zespołu współtwórców. U ciebie tak nie jest.

- Pierwszy Teatr Zielony Wiatrak miał być w jednym składzie na zawsze. Życie szybko to zweryfikowało i po czterech latach zespół mi się rozszedł. W zasadzie teraz Zielony Wiatrak to ja i kilka osób, które zapraszam, by zrobić spektakl. Jest grupa ludzi, z którymi pracuję od czasu do czasu, jak Jacek Majok czy Magdalena Żulińska. Dzięki pracy z różnymi osobami nie popada się w rutynę i ma świeże spojrzenie na wiele kwestii. Gdybym miał swoich stałych aktorów, pewnie pisałbym tylko dla nich. Takie zachowania to krok w stronę niepotrzebnych zależności, bo taka stała nieformalna współpraca to zobowiązanie - aktorowi jest przykro, gdy z jakiegoś względu w końcu przestaje być angażowany. Nowi ludzie w tej pracy są potrzebni choćby po to, by nie zgnuśnieć.

Która z funkcji w teatrze daje ci najwięcej satysfakcji?

- Trudno powiedzieć. Lubię grać, wtedy zapominam o prozie życia codziennego. To kilkadziesiąt minut, kiedy przebywa się w innym świecie. Po spektaklu następuje dziwna pustka, w której nie wiadomo co ze sobą zrobić. Lubię rolę producenta. Bywam też bardzo niecierpliwy, lubię działać natychmiast. Chętnie reżyseruję, nie miałbym nic przeciwko częstszej pracy w teatrach zawodowych. Mam wtedy określony rytm pracy, pewien przyzwoity budżet - nie trzeba się zastanawiać czy kupić 15 metrów sznurka czy może 20. Jak scena ma być przeniesiona i przemalowana to tak się dzieje. Nie ma wtedy sytuacji, że przychodzę do teatru, by uczyć aktorów podstaw. Praca intelektualna i poziom zaangażowania pozostaje na podobnym poziomie. Dlatego chyba wszystkie wymienione funkcje mnie określają i trudno byłoby mi wskazać tę jedną.

Jakie masz plany na przyszłość?

- Zaczęły się do Plamy zgłaszać osoby doświadczone, z którymi będę prowadził zajęcia i pewnie jakieś rzeczy w dalszej perspektywie zrealizujemy. Z obecną grupą, z którą wystawiłem "Strajk Małp", też będziemy przygotowywać kolejne spektakle, które pozwolą im na zrobienie kolejnego kroku. Chodzi mi też po głowie realizacja sztuki dla dzieci z kolegą muzykiem. Chcę również zrobić coś dla siebie - wyreżyserować monodram, w którym sam zagram. Myślę też o wystawieniu ponownie sztuki "Zamiana" i przymierzam się do "Bait Cafe", które pisałem dla konkretnej aktorki - jest szansa, że zobaczymy ją w spektaklu. Niedawne czytanie wypadło obiecująco. Wiem też, że czas najwyższy trochę odpocząć. A przecież przed nami kolejna edycja Festiwalu Kultury Żydowskiej "Zbliżenia" (realizowana przez Fundację Kultury "Zbliżenia", której jestem prezesem) i Festiwalu Teatrów Plenerowych i Ulicznych FETA, w którym odpowiadam za polskie teatry. Jest co robić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji