Artykuły

Paweł Łysak spiera się z Donaldem Trumpem: Świat mężczyzn potrzebuje kobiecej ręki

- Donald Trump jest idealnym, trochę stereotypowym przykładem białego faceta po pięćdziesiątce, rządzącego światem. Pytanie brzmi, w którą stronę tacy liderzy nas prowadzą - mówi Paweł Łysak. Były dyrektor Teatru Polskiego wraca do Bydgoszczy z nowym spektaklem "Trump i pole kukurydzy". Premiera już w sobotę.

Marta Leszczyńska: Dobrze znów, choć przez kilka tygodni, pracować w Bydgoszczy?

Paweł Łysak: To wspaniałe uczucie. Tęskniłem za tym miastem. Chociaż jestem warszawiakiem z urodzenia i po odejściu z Teatru Polskiego wróciłem do domu, to jednak bardzo mi Bydgoszczy brakowało. Ciągle ją lubię.

Za co?

- Ludzie w Bydgoszczy skarżą się, że wszystko tu dzieje się wolniej, nie ma rozmachu, tempa metropolii. A ja zastanawiam się, czy to rzeczywiście wada, czy wszyscy musimy żyć w kapitalistycznym wyścigu. Może właśnie, nie będąc na czele stawki, Bydgoszcz wygrywa. Dobrze zrobi nam odrobina dystansu, zatrzymania się, zastanowienia, jakiejś uważności, wsłuchania się w siebie nawzajem, w przyrodę. Potrzeba nam zrozumienia tego, co zrobiliśmy ze światem, goniąc za różnymi rzeczami, zdobywając, podbijając i konkurując ze sobą. O tym rozmawiamy też, pracując nad nowym spektaklem. Myślimy o przyszłości, jaka ona będzie i jaka powinna być. Co się stanie z nami i światem i co możemy z tym zrobić. Na razie próbujemy stosować w naszej pracy takie zasady, jakimi chcielibyśmy, aby ludzie kierowali się w przyszłości, i tak budujemy świat na scenie.

Bydgoski zespół ucieszył się, że znów z panem pracuje?

- To, co mnie mile zaskoczyło po powrocie, to niezwykła serdeczność, z jaką zostałem przyjęty. Kiedy jeszcze byłem dyrektorem bydgoskiej sceny, moje relacje z załogą były dobre, ale kiedy człowiek jest szefem, nigdy do końca nie wie, co współpracownicy naprawdę o nim sądzą. Teraz po tych paru latach, kiedy przyjechałem jako reżyser zaproszony do zrobienia spektaklu, okazuje się, że były to naprawdę ciepłe relacje. To miłe, że została tu po mnie dobra pamięć.

Sam teatr dużo się nie zmienił.

- Wymaga modernizacji. Kiedy przyszedłem tu w 2006 roku, już wtedy była mowa o konieczności pilnego remontu. Udało mi się zakończyć remont w części, gdzie powstała mała scena i zaplecze. Te prace przygotował i rozpoczął jeszcze mój poprzednik, dyrektor Adam Orzechowski. Pojawiła się wtedy nadzieja, że znajdą się środki, by iść z pracami dalej, że zaczniemy remont na większą skalę, na dużej sali, ale nic takiego się ostatecznie nie stało.

Od 1949 roku wciąż mamy te same mury i instalacje.

- Temat kontynuował jeszcze Paweł Wodziński, a teraz Łukasz Gajdzis. Jest podobno projekt budowlany i pieniądze w budżecie miasta, przygotowywany jest plan przeniesienia działalności artystycznej na czas remontu. Może wreszcie się uda.

Remont to jedno. Brakuje wyposażenia.

- Teatr jest mocno niedoinwestowany. Widzę, że rzeczy, które udało mi się kiedyś zakupić, wciąż stanowią podstawę wyposażenia. Są m.in. projektory, z których zdobycia byłem swego czasu bardzo dumny. Ale z takim sprzętem jest jak z komputerami, które 10 lat temu były nowoczesne, a dziś są już przestarzałe.

Bardzo to ogranicza reżysera?

- Ze mną jest trochę inaczej. Znam wszystkie zakamarki w tym teatrze. Patrzę, co jest nowego, ale pamiętam, z czego korzystaliśmy przed laty. Kiedy pytam, czy jest coś, czego używaliśmy przy konkretnym przedstawieniu, zwykle okazuje się, że wciąż jeszcze można to znaleźć w magazynie. To na swój sposób miłe uczucie, bo wciąż czuję się jak u siebie.

Szybko więc zadomowił się pan na nowo.

- Tak, pewnie z tego powodu, że ludzie tak życzliwie reagują. Kiedy reżyser przychodzi do nowego teatru, trzeba się poznawać, sprawdzić, kto jest fajny, a kto nie, przekonać się, czy współpraca pójdzie gładko. A tu panuje rodzaj obopólnego zaufania i ogromnej chęci pracy. Cały zespół artystyczny jest bardzo rozgrzany i twórczy. Przy okazji wszyscy są bardzo życzliwi i pracują z autentyczną radością. Dla mnie to duże wyzwanie i odpowiedzialność, bo ode mnie jako reżysera dużo zależy w tej pracy. Zdaję sobie też sprawę z tego, że publiczność, która mnie w Bydgoszczy zna, ma pewne oczekiwania wobec premiery, którą przygotowujemy. Z jednej strony to wszystko, czego tu doświadczam od paru tygodni, jest naprawdę super, a z drugiej czuję wysoko podniesioną poprzeczkę.

Trzeba się też odnaleźć w nowej relacji. Łukasz Gajdzis debiutował pod pana kierownictwem na deskach Teatru Polskiego, teraz to on pana zatrudnia.

- W teatrze to nic zaskakującego. Pamiętam, jak reżyserował u mnie w Bydgoszczy Maciej Prus. Byłem jego asystentem na studiach. Kiedy debiutowałem jako dyrektor teatru, zaprosiłem go do siebie. Pamiętam też, jak na pierwszym roku miałem zajęcia z Tadeuszem Łomnickim, jednym z największych polskich aktorów polskiego teatru. Kiedyś podziękowałem mu, że liczy się z moim zdaniem, a on odpowiedział na to żartobliwie: "Wie pan, nie wiadomo, czy nie przyjdę kiedyś do pana po pracę". To akurat się nie stało, ale przez lata zauważyłem, że taka jest naturalna kolej rzeczy.

Łukasz Gajdzis powiedział mi, że to pan kiedyś przepowiedział mu w żartach, że zostanie szefem bydgoskiej sceny.

- Jest taki przesąd, że ten, kto usiądzie na fotelu dyrektora, w przyszłości nim zostanie. Właśnie to się stało podczas jednej z prób u mnie w gabinecie. Zawsze kibicowałem Łukaszowi. Krótko po PWSFTviT Łukasz debiutował w Bydgoszczy, w słynnym "Tymonie Ateńczyku" Macieja Prusa. Od początku był osobą bardzo energiczną, zawsze dążył do tego, by robić w teatrze coraz więcej. Szybko przestał tylko grać, zaczął reżyserować, zaangażował się w walkę o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury dla Bydgoszczy.

Kierownictwo przejął w chwili gorącej dyskusji nad tym, jak powinna funkcjonować jedyna scena teatralna w mieście. Teatr Pawła Wodzińskiego i Bartka Frąckowiaka był ceniony w kraju za zaangażowanie społeczne i polityczne. W Bydgoszczy jednak pojawiły się głosy, że taka linia programowa jest zbyt hermetyczna.

- To był czas nie tylko ogólnopolskich, ale i międzynarodowych sukcesów Teatru Polskiego. Dyrektorzy badali w spektaklach ważne i aktualne tematy, ale może rzeczywiście nie jest to koncepcja teatru szeroko dostępnego.

Może szansą dla różnych koncepcji teatru będzie otwarcie kolejnej sceny w rewitalizowanym Teatrze Kameralnym.

- Pytanie teraz brzmi tylko, czy rzeczywiście jest pomysł na ten drugi teatr i czy są na to pieniądze. Bo budowanie teatru to nie jest rzecz droga. Drogie jest jego utrzymanie. Jeśli miałby to być teatr instytucjonalny, to ważna jest nie tylko sprawa jego wizji artystycznej, ale też kwestia zespołu i poważnych kosztów. Najniższe roczne budżety teatralne w kraju to 3-4 mln zł rocznie. W zaledwie kilka lat są to te same pieniądze, które przeznaczono na modernizację.

Paweł Wodziński z częścią zespołu artystycznego działa teraz w Warszawie.

- I robi tam bardzo ciekawe rzeczy. Jeśli chodzi o rozwój, to takie miasta jak Bydgoszcz, Poznań czy Lublin są takimi miejscami, z których idzie się dalej, kiedy coś się udaje. Do Krakowa, do Gdańska czy do Warszawy. To naturalna kolej rzeczy. Z bydgoskiego teatru wyszło w świat wielu świetnych artystów. Jako młode aktorki debiutowały Marta Nieradkiewicz, Marta Ścisłowicz, Anita Sokołowska czy Piotrek Stramowski, którego teraz coraz częściej widzimy w filmach. Wielu wspaniałych aktorów poszło za mną do stolicy, do Teatru Powszechnego, jak choćby Mateusz Łasowski, który teraz znów pracuje tu ze mną gościnnie. Swoją drogą tutaj dopiero dostrzegam, jak bardzo przez ostatnie lata rozwinął się aktorsko.

A ci, którzy zostali?

- Z radością patrzę na aktorów, z którymi tu pracowałem. Widzę, jak dużo nowych rzeczy poznali pod kierownictwem Pawła Wodzińskiego i Bartka Frąckowiaka. Jak ciekawą drogę przeszli i jak realizują się w nowych wyzwaniach. Widać, że te ostatnie lata, to czas, który dał im wiele. To bardzo ciekawe znów się z nimi spotkać na scenie.

Widział pan jakieś nowe produkcje naszego teatru?

- "Balladynę. Wojnę wewnętrzną" i "Sprawę. Dzieje się dziś". To ciekawe propozycje i ciekawe twórczynie. Współpracowałem z Justyną Łagowską, reżyserką tego pierwszego spektaklu. Widać w teatrze czas nowych poszukiwań.

16 lutego premiera spektaklu "Trump i pole kukurydzy", który przygotowuje pan w Bydgoszczy z Arturem Pałygą. Czego możemy się spodziewać?

- Stawiamy pytanie o to, w jaką stronę zmierza świat, o to, jak postępujemy z planetą. Raport klimatyczny IPCC mówi, że jeśli w przeciągu najbliższych dwunastu latach nie podejmiemy radykalnych środków, wpadniemy w spiralę ocieplenia klimatu, która może doprowadzić do katastrofy. I nie chodzi tu o to, żebyśmy przestali kupować foliowe woreczki.

W zapowiedzi spektaklu powołujecie się na słowa Baracka Obamy z konferencji klimatycznej w Paryżu w 2015 roku. "Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które odczuwa zmiany klimatyczne, oraz ostatnim, które może coś w tym kierunku zrobić", "Klimat zmienia się szybciej niż nasze działania". Nasza przyszłość zależy teraz od zmiany polityki?

- Potrzeba jakiejś alternatywy dla świata mężczyzn napędzanych ideą ciągłego wyścigu, walki podboju, kapitalistycznego świata, w którym żyjemy.

Tego symbolem w spektaklu jest Trump?

Podobno na scenie odbędzie bardzo nieprzyjemną rozmowę z polem kukurydzy.

- Inspiracją były tu badania Moniki Gagliano nad inteligencją kukurydzy i porozumiewaniem się roślin. Okazuje się, że one uczą się, komunikują, odczuwają. Doświadczają czegoś, co możemy nazwać emocjami. Boją się, próbują się bronić.

Natura już się przed nami broni?

- To naturalne. Tak jak nas przed wirusami ma bronić gorączka, tak może Ziemia broni się przed nami efektem cieplarnianym. Jesteśmy najbardziej żarłocznym i barbarzyńskim gatunkiem na tej planecie. Może jedynym ratunkiem dla niej jest to, by ludzie wyginęli.

Spektakl powstaje w chwili, kiedy jesteśmy w Polsce tuż po szczycie klimatycznym, w trakcie dyskusji o przyszłość górnictwa i sporze o odstrzał dzików.

- Byłem niedawno na "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego w Teatrze Polskim w Warszawie i tak sobie myślałem, że sto lat temu najważniejsza była wolność, wizja wolności jednego z narodów. Dziś problemy są inne i tym, co stanowi o naszej przyszłości, jest między innymi właśnie ekologia.

Czy jesteśmy wystarczająco świadomi problemu? Już sam odstrzał dzików podzielił ekspertów. W mediach pojawiały się sprzeczne opinie.

- Dla przetrwania nie ma nic ważniejszego niż dostęp do informacji. Ale żyjemy w takich czasach, że trudno o rzetelną wiedzę. Informacje, którymi jesteśmy bombardowani, często służą czyjemuś interesowi. Stajemy się coraz bardziej nieufni. Im bardziej ktoś na nas nalega, tym bardziej zastanawiamy się, o co tak naprawdę mu chodzi, jakie ma intencje, w czyim działa imieniu.

Będziecie w tym spektaklu wskazywać jakieś rozwiązanie?

- Staramy się rozeznać w tych wszystkich problemach, stawiać pytania i szukać odpowiedzi trochę na żarty, trochę na serio. W naszej wizji inicjatywę przejmą kobiety, które swoim działaniem zanegują patriarchalne struktury społeczne, polityczne i gospodarcze. Bo zamiast dominacji potrzebna światu jest teraz opiekuńczość. Zamiast rywalizacji potrzeba nam dobrych relacji. Kobiety są tu oczywiście rodzajem kulturowego symbolu, który ma pokazać, że czas na zmianę narracji, na zatrzymanie wyścigu o dominację i zdobywanie. Czas skończyć produkować, czas zacząć reprodukować. Ja też jestem białym facetem po pięćdziesiątce, z tego pokolenia, które dziś nami rządzi, i myślę, że to pokolenie powiedziało już tak dużo, że czas usłyszeć nowy głos w ważnych dla świata sprawach. Jestem go bardzo ciekawy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji