Artykuły

Raz na epokę

- Chcemy, aby ten spektakl był początkiem refleksji nad myślą, że to w rękach kobiet, matek jest los świata. To kobiety mogą się zbuntować przeciw bezsensownym wojnom. W spektaklu chcemy pokazać utopię, w której możliwe będzie spotkanie kobiet z różnych epok, krajów i kultur - mówi EWA WÓJCIAK, dyrektor Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu, przed premierą "Czasu matek".

Z Ewą Wójciak i Tadeuszem Janiszewskim z Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu rozmawia Maciej Niemier:

To, co się działo w teatrach studenckich zwłaszcza, w kinie, w kabaretach i u nas w zespole, było opozycją. Poprzez to wszystko ludzie się łączyli, żeby być silniejszymi. Myśmy dawali sobie pełną wolność wypowiedzi, stosowaliśmy metodę improwizacji, która przenosiła świat zewnętrzny w świat naszych odczuć do środka spektaklu.

Włoski teoretyk marksizmu Antonio Gramsci powiedział onegdaj, ie w systemach monopartyjnych funkcję opozycji politycznej przejmuje sztuka. Czy Wasz Teatr Ósmego Dnia w czasach PRL pełnił podobną funkcję?

- I tak, i nie. Myśmy się stali polityczną opozycją, ale nie było to zamierzone, a w dodatku polityczna opozycja w tamtych czasach oznaczała, że każdy, kto miał poczucie wolności, wyrażał je za pomocą sztuki. Mogła to być sztuka bardzo poetycka, operująca metaforą, jednak odnosząca się do tego świata i mówiąca o nim stawała się sztuką polityczną. Wynikało to z tego, że w tamtym systemie nie tolerowało się nikogo, kto swobodnie oddychał. W tym sensie pełniliśmy taką rolę i nie wypieram się jej, ale to, co robiliśmy, nie sprowadzało się do bycia teatrem opozycji politycznej. Myśmy robili teatr, który operował językiem metafory, językiem obrazu i odwoływał się do takich kategorii, które polityczne nie są, jak egzystencja, smak życia, sztuka, transcendencja. Jednym z tematów spektakli było prawo człowieka do wiary, transcendencji, wychodzenia ponad tę obowiązującą materialistyczną ideologię.

Tadeusz Janiszewski: To co robiliśmy, służyło też do zadawania pytań, budzenia wątpliwości. Trzeba powiedzieć, że szczególnie w Polsce rola kultury była ogromna, i to jednak była opozycja. To, co się działo w teatrach studenckich zwłaszcza, w kinie, w kabaretach i u nas w zespole, było opozycją. Poprzez to wszystko ludzie się łączyli, żeby być silniejszymi. Myśmy dawali sobie pełną wolność wypowiedzi, stosowaliśmy metodę improwizacji, która przenosiła świat zewnętrzny w świat naszych odczuć do środka spektaklu. Podejmowaliśmy również pewne decyzje konkretne, na przykład, że podpisujemy się pełnymi nazwiskami pod aktami, szczególnie proponowanymi przez Komitet Obrony Robotników. Wtedy czuliśmy, że należy występować we własnym imieniu, że nie należy mrugać do publiczności, sugerować aluzyjnie, że coś wiemy więcej. To był wtedy akt odwagi i zaprzeczanie ogólnie panującemu strachowi.

Niedawno zajrzeliście we własne teczki odtajnione przez IPN. Już w latach 70. byliście obiektem zainteresowania SB. Czy wtedy mieliście świadomość, że służby Was inwigilują?

E.W.: Raczej tak. O tym się mówiło i było wiadomo, że kultura studencka, z której się wywodzimy, była kontrolowana. Utrzymywano tam pewien rodzaj swobody, ale pilnie strzeżono jej poziomu.

A jak skomentujecie te wszystkie przeciwności, które przypadkowo lub nieprzypadkowo Was spotykały? Znana jest sprawa zakazu wyjazdów Waszego teatru.

T.J.: Najpierw naciskała na nas cenzura, która oprócz wykreślania nam tekstów, chciała od nas coraz więcej, np. oglądać nasze pierwsze spektakle, bo wiadomo, że za pomocą języka ciała i teatru czasami można powiedzieć więcej niż za pomocą tekstu. Czuliśmy także oddziaływanie przez organizacje partyjno-studenckie. Taka sprawa dotyczyła spektaklu "Jednym tchem", o tragedii Grudnia 1970 roku, z którym mieliśmy wyjechać do Anglii. Żeby wyjechać, musieliśmy komisjom kolaudacyjnym pokazać inny spektakl o latach międzywojennych. Poprzez ZSP często na nas wpływano, a z tej organizacji brali się potem wysocy działacze partyjni do prezydenta włącznie, czy do niejakiego Mirosława Słowińskiego, dzisiaj producenta "Quo vadis", faceta, który obraca dużymi pieniędzmi, a wówczas to właśnie on był głównym koordynatorem działań przeciwko nam. Takie bezpośrednie działanie ubecji odczuliśmy w momencie wspólnych działań z KOR-em od momentu podpisania listu w sprawie zmian w konstytucji w 1976 roku. Zaczęły się wtedy rewizje w mieszkaniach o godz. 6 rano czy działania służb wojskowych, które nękały, ale na szczęście bezskutecznie.

E.W.: Wtedy też wyrzucono z uczelni Stanisława Barańczaka. Myśmy podpisali list protestacyjny przeciw tej decyzji i była to dla nas tak fundamentalna sytuacja, że nie wyobrażamy sobie, żeby tego listu nie podpisać.

T.J.: Zresztą Staszek Barańczak już wtedy był postacią wybitną. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Staszek jest jednym z największych polskich poetów, obok Norwida, Herberta, Miłosza. Jego wiersze są wspaniałe, i nie wiem, dlaczego ludzie nie sięgają chociażby do takich jego tomików jak "Jednym tchem".

Z materiałów, które pozostały, wynika, że niezłymi rozrabiakami byliście?

E.W.: Nie było wtedy przestępców politycznych, nie było takiego paragrafu.

T.J.: Oni nie chcieli uderzać od strony prawdziwej opozycji, tylko chcieli nas widzieć jako drobnych przestępców i niepoważnych ludzi, którzy przemycają jakieś monety, pracują na czarno, nie wiadomo, jak się rozliczają.

Mobilizowały Was te działania czy też zniechęcały?

T.J.: Uczyło to nas, jak przewidywać ich kolejne ataki, to pozwalało nam wyprzedzać ich zamiary. Był moment, że nie mogliśmy w ogóle grać nawet w Polsce poza Poznaniem.

E.W.: Teatr znaczył dla nas istnienie i czasami w takich momentach wydawało nam się, że kończy się nasz świat.

W pewnym momencie w roku 1985 wyjechaliście z Polski, ale nie wszyscy? Zamieszkaliście na Zachodzie i wzięliście fikcyjne śluby?

E.W.: Śluby wzięliśmy najpierw, bośmy myśleli, że one umożliwią nam powrót z normalnym paszportem. Tadeuszowi się udało to zrobić, a mnie nie. Wydałam się za mąż, ale dostałam paszport w jedną stronę, z takim stemplem, który upoważniał do jednokrotnego przekroczenia granicy.

T.J.: To była kolejna trudna decyzja rozdzielenia się. W stanie wojennym graliśmy w kościołach. W 1985 roku Kościół zaczął prowadzić inną politykę wobec kultury niezależnej, ponieważ prawdopodobnie próbował budować więcej kościołów.

E.W.: To na pewno był jakiś układ z władzą polityczną.

T.J.: Było coraz mniej możliwości grania, a Europa nas wzywała. Część z nas dostała paszporty i był to pewnie pomysł ubecji, bo wiedzieli, że tylko razem tworzymy spektakle i mocno istniejemy. Myśmy ich jednak przechytrzyli i zrobiliśmy dwie wersje spektaklu na bazie "Małej Apokalipsy" Konwickiego. Tytuł spektaklu części grupy, która wyjechała, to "AUTODAFE", a grupy pozostającej w Polsce - "Mała Apokalipsa". Istniały dwie grupy zespołu, i to bardzo silne. Zdobywaliśmy wówczas rozgłos w Europie i robiliśmy dużo szumu wokół tego, co się dzieje w Polsce. Uprawialiśmy negatywną propagandę, a jak dostaliśmy główną nagrodę w Edynburgu, polska ambasada, wściekła, dzwoniła do organizatorów, tłumacząc, że taki zespół nie istnieje i że zostaliśmy zlikwidowani. My pojawiliśmy się natomiast na pierwszych stronach gazet. Tak krążyliśmy po Europie, że w końcu udało nam się w całości zjechać do Gajbany pod Ferrarą we Włoszech, gdzie gościny użyczył nam Teatr Nucleo. Dojechała do nas Ewa i Marcin Kęszycki i w 1988 roku byliśmy wszyscy razem.

Czy staraliście się o obywatelstwo któregoś z zachodnich państw?

E.W.: Nigdzie nie poprosiliśmy o azyl polityczny, tylko utrzymywaliśmy, że jesteśmy na przedłużającym się tournée.

T.J.: To był nasz wybór i nauka, jak żyć w warunkach wolnego rynku. Musieliśmy opłacać pobyty, podatki, wizy, a żadnej pomocy nie otrzymywaliśmy, utrzymując się tylko honorariów za grane spektakle.

Wróciliście już do wolnej Polski...?

T.J.: Tak, wróciliśmy do kraju w 1989 roku poprzez Petersburg w ramach teatralnego projektu Mir Caravan. W pierwszych w naszym życiu wolnych czerwcowych wyborach wzięliśmy udział w polskiej ambasadzie w Leningradzie pod okiem opiekunki KGB.

Na czerwiec przygotowujecie spektakl z okazji 50. rocznicy pierwszego powstania antykomunistycznego w Poznaniu. 25 lat temu braliście udział w odsłonięciu pomnika ofiar. W następnych latach nielegalnie chodziliście pod ten pomnik?

T.J.: Ubecja nas zbierała spod pomnika czerwca 1956 na ulicę Kochanowskiego i wszyscy szlachetni ludzie spotykali się właśnie tam.

Skąd u was przywiązanie do czerwca 1956 roku?

E.W.: Mój ojciec był obrońcą jednego ze skazanych. Nam udało się przeżyć rzecz niezwykłą. Były to obchody odsłonięcia pomnika w 1981 roku. Był to jeden z przejawów materialnej wolności, prawdy i uczciwości. Na placu były setki tysięcy ludzi. Nigdy przedtem nie występowaliśmy dla tak ogromnej widowni. Było tam wielu fantastycznych ludzi, a wśród nich Zbigniew Herbert, którego przesłanie "Pana Cogito" recytowałam.

T.J.: Pierwszy raz nogi się trzęsły. Powiew wolności czuło się na każdym kawałku ulicy.

E.W.: Takie rzeczy zdarzają się raz na epokę.

Przygotowywany spektakl będzie o matkach ofiar...

E.W.: Ten spektakl się bardzo wpisuje w nurt czerwca, ponieważ zginęło wtedy wielu młodych ludzi, jak to bywa przy okazji takich rewolucji. Zginęli chłopcy w młodym wieku, a jest to zawsze taki okres, kiedy się ma najwięcej altruizmu, bezinteresowności i skłonności, aby oddać życie za sprawę. W imieniu matek tych ofiar, kobiet, które rodzą, a potem tracą swoich synów, chcieliśmy zrobić spektakl, który może odnosić się do losu tych kobiet. Ma to być opowieść prosta o tym, jakim cudem jest istnienie i opieka nad małym człowiekiem i jaka okrutna jest gwałtowna śmierć i sytuacja, w której nie ma czasu nawet na pożegnanie. Chcemy, aby ten spektakl był początkiem refleksji nad myślą, że to w rękach kobiet, matek jest los świata. To kobiety mogą się zbuntować przeciw bezsensownym wojnom. W spektaklu chcemy pokazać utopię, w której możliwe będzie spotkanie kobiet z różnych epok, krajów i kultur. Chcemy symbolicznie ze sobą połączyć matki Czeczenki, matki rosyjskich żołnierzy, tych, których ciała szarpały psy, bo nie miał ich kto pochować, matki z Buenos Aires, które utrwaliły wielką tradycję kobiet w walce o swoje dzieci, matki czerwca 1956 roku.

Dziś prowadzicie teatr, gracie spektakle, ale nie tylko. Organizujecie również spotkania z różnymi ludźmi. Skąd u Was potrzeba wychodzenia poza sztukę i prowadzenia działalności społecznej?

E.W.: Myśmy mieli wielkie szczęście w życiu. Spotkaliśmy się z Giedroyciem, z Miłoszem, z Herlingiem-Grudzińskim, z Kołakowskim.

T.J. Nawet z Wieniediktem Jerofiejewem.

E.W.: Bardzo byśmy chcieli podzielić się z widzami, którzy do nas przychodzą, tymi naszymi przyjaźniami z ludźmi, którzy mają jakiś wkład w poprawianie tego świata. Mamy również poczucie, że o demokrację w Polsce trzeba walczyć od dołu, ponieważ ona nie przyszła dekretem i nie można jej ukonstytuować za pomocą jednego podpisu. Stąd organizujemy też spotkania o wymiarze społecznym.

Na zdjęciu: próba spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji