Artykuły

Kim pragnę cię widzieć

"Wieczór Trzech Króli" w reż. Łukasza Kosa w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w portalu Teatrologia.info.

Co do teatru, to pewnie gdzieś istnieje odpowiednia dlań klasyfikacja Linneusza. Bywają przedstawienia gładkie, czyste - a nawet przezroczyste, wypucowane, wyzbyte cech osobniczych. Jak zbyt grzeczne dzieci, doceniane za to, że nie sprawiają kłopotu, ale za to - wybaczcie! - nieinteresujące. Na przeciwległym biegunie - indywidualiści, trudni w pożyciu, ale ciekawi. Inne spektakle po prostu bezczelnie chuliganią. Są też odmiany pośrednie: prymusi udający niegrzecznych, i grzeczni, z ukrytym w środku genem szaleństwa Po co to wszystko piszę? Szczerze? By przeprowadzić dowód na to, że "Szekspir albo co chcecie, czyli przedstawienie na Wieczór Trzech Króli" w reżyserii Łukasza Kosa - chropowaty, nierówny spektakl - należy do klasy istot intrygujących.

Światem tej komedii jest enigmatyczna i niedookreślona kraina zwana Ilirią, a fabuła oparta jest - zgodnie z konwencją tego gatunku - na potęgującym się stopniowo zamieszaniu. Jego źródłem są dwa typowe zabiegi narracyjne, stare jak świat już w czasach Szekspira. Akcję napędza pojawienie się identycznych bliźniąt (Violi i Sebastiana), a po nim - motyw przebrania i zamiany płci. W Violi, ukrywającej swą tożsamość pod męskim przebraniem, zakochuje się najpierw hrabina Olivia, a potem, w finale (oczywiście szczęśliwym) - Orsino, książę Ilirii. Tyle, w zbyt wielkim skrócie o samym "Wieczorze...".

Tekst dramatu warto wziąć do ręki choćby po to, by przekonać się, czego reżyser Kos autorowi Shakespeare'owi nie zrobił, wypisując się z szeregu reżyserów udających chuliganów, a tak naprawdę będących prymusami, pilnymi realizatorami mody aktualnie obowiązującej. Otóż - po pierwsze - Kos wystawił Szekspira prawie bez skreśleń i zupełnie bez dopisków; a po drugie - nie przypisał mu współczesnych dylematów światopoglądowych. Wydawałoby się, że ta fabuła aż się prosi, by za jej pomocą opowiedzieć o dzisiejszych wątpliwościach, co do kategorii płci, a może raczej - by bez cienia wątpliwości udowodnić, że płeć to kwestia wyboru, a pożądanie - jako główna siła kierująca decyzjami ludzkimi - na różnice płciowe się nie ogląda. Takie odczytanie mogłoby się okazać zbyt oczywiste. Szekspirowskie pytania, którymi gęsto inkrustowana jest ta pozornie zabawowa fabułka, otrzymałyby wtedy jednoznaczne odpowiedzi. Zresztą, ileż razy można powtarzać tego typu zabiegi za Warlikowskim (i jego kopistami)? Zamiast tego powstał spektakl jak wyznanie wiary w siłę słowa. Mniejsza o wymowę całej intrygi - nieprawdopodobnej, opartej na powieleniu schematów. Unikanie oczywistości ma swoją cenę: grozi niedopowiedzeniami, zbyt dużą liczbą zarysowanych zaledwie tematów, otwartością puenty. I tak właśnie się stało. Ale równocześnie wibrować i lśnić zaczęły Szekspirowskie paradoksy, sentencje filozoficzne wypowiadanych jakby mimochodem, na marginesie wydarzeń, głównie przez Błazna, także i Violę, Orsina, Olivię czy Malvolia, zarządcę jej dworu. "Nie jestem, kim jestem, / obyś mógł tym być, kim pragnę cię widzieć" - może to jest najważniejsza kwestia, wprowadzająca problem gier międzyludzkich, meblowania świata wyobrażeniami i projekcjami. Zamiast komedyjki intrygi, usianej pociesznymi konstrukcjami wynikającymi z qui pro quo mamy tu przecież utwór filozoficzny - jeden z ważniejszych w dorobku Shakespeare'a.

Reżyser zdecydował się na kontrowersyjny zabieg: nie zmieniając nic w tekście, za pomocą obsady spotęgował zamieszanie wynikające z wyostrzenia zasad podobieństwa (identyczność bliźniąt) i różnicy (mistyfikacja płciowa). Zdezorganizował świat dramatu poprzez obsadzenie kilku kluczowych postaci męskich - kobietami i na odwrót. Zgodnie z logiką tekstu Justyna Janowska gra postać Violi, która ukrywa swoją kobiecość pod przebraniem i imieniem Sebastiana. Ale - już w ramach pomysłu reżysera - męskie postaci grają aktorki (Orsina - Edyta Ostojak, Malvolia - Marta Ledwoń, Błazna - Nina Skołuba-Uryga, Chudogębę - Magdalena Sztejman, Księdza - Anna Nowak), a żeńskie - mężczyźni (Olivię - Daniel Dobosz, Marię - Przemysław Gąsiorowicz). Nie ma zresztą w tym pomyśle konsekwencji, drugiego bliźniaka gra Paweł Kos, Wojciech Rusin - Tobiego, Krzysztof Olchawa - Antonia, Tomasz Bielawiec - Fabiana. Takie postawienie sprawy powoduje dezorientację, ciągły wysiłek w chwytaniu fabuły. Ale w tym świecie każdy może być każdym, bo reżyser (Stwórca?) obdarzony nieco sadystycznym poczuciem humoru - postanowił się zabawić. Aktorom służy taka obsada, niekiedy absurdalna i niezważająca na tzw. warunki. Typowa dla komedii sprytna służka Maria w wykonaniu Gąsiorowicza została tu komiczną matroną, a Błazen wspaniałej Skołuby-Urygi nie zgrywa się, tylko spokojnie wypowiada te wszystkie gorzkie prawdy, przemyślnie poukrywane w tej ponoć wesolutkiej komedyjce. Nie tylko w Ilirii, ale i w Polsce obnażają one codzienne kłamstwa - i to bez nachalnego uwspółcześniania dialogów. Pobrzmiewają w nich nutki tragicznego rozpoznania: "Dla dowcipnisia każde zdanie jest jak cienka koźla rękawiczka - jak szybko potrafi odwrócić ją na lewą stronę!". "Słowa to prawdziwi nicponie..." "Stały się tak fałszywe, że brzydzę się wyjaśniania jakichkolwiek przyczyn z ich pomocą." Mądremu Błaznowi partneruje człowiek-zagadka, Viola. To frapująca, drażniąca rola Justyny Janowskiej, ubiegłorocznej absolwentki krakowskiej PWST. Rzucona na głęboką wodę grała najważniejszą postać w tej sztuce w sposób powściągliwy, również bez deklamacji, w taki sposób że można było przeczuć, uwierzyć w dziwaczny urok pazia, któremu ulegają arystokraci.

Wsłuchiwaniu się w szekspirowski dialog sprzyjała oprawa sceniczna. Dobrą decyzją było powierzenie ilustracji muzycznej wykonawcy, a nie taśmie. Kompozytor-muzyk, Dominik Strycharski towarzyszył aktorom w sposób czujny i wyważony, trochę jakby filmowo. Decydował o nieśpiesznym rytmie dialogu, czasami wprowadzał klimat oniryczny, a czasem - idąc za wygłupami Tobiego i Chudogęby - ten od braci Marx. Abstrakcję potęgowały dowcipne kostiumy Mai Skrzypek i scenografia Pawła Walickiego, oparta na prostym, ciekawym pomyśle (przeskalowane, napompowane obiekty naśladujące betonowy falochron). Wielkie kadry z niektórych filmowanych na żywo scen, wymyślone przez Patrycję Płanik, współgrały z przesłaniem spektaklu, opowiadającym o życiu wśród masek. I na koniec - wciąż niepomiernie frustrująca jest plaga używania mikroportów, która dotknęła także i naszą scenę. To prawdziwa obraza dla rzemiosła aktorskiego. Fuj!

Pierwodruk: "Lubelski Informator Kulturalny ZOOM" nr 2/2019. Publikacja za zgodą redakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji