Mistrz w drodze do mistrzostwa
Pomysł twórców najnowszej premiery "Mistrza Pathelin" wydawał mi się świetny. Postanowili pobawić się tekstem anonimowej francuskiej farsy z XVI wieku i odsłonić przed widzami kulisy aktorskiej zabawy, improwizacji i pokazać swoje warsztatowe umiejętności.
Wypadło to nieco żałośnie. Bo ta farsa śmieszy mało, a dużo w niej nieporadności, braku konsekwencji i grzechów innych jeszcze trochę. Jeśli w spektaklu zaczepia się widzów, próbuje włączyć ich do akcji, to trzeba być przygotowanym na najbardziej nieoczekiwane reakcje i natychmiast znajdować wyjście zmieniając scenariusz i wcześniejsze ustalenia. Podejrzewam, że aktorzy świetnie bawili się na próbach i może w takiej formule należało się w tym zamyśle spotykać z widzami.
To, co oglądałem w Czarnym Salonie, było zakrzyczane i przeszarżowane, zgubiło lekkość i finezję żartu, gagu, dowcipu. Największą atrakcją premierowego wieczoru miało być dwóch rodowitych
Francuzów. Sprawdził się tylko jeden i szkoda, że pojawił się na tak krótko. Podwójna szkoda, bo wszyscy się napracowali, a para poszła w nieszczęsny gwizdek. Próby nad tym spektaklem zacząłbym od początku.
Peter Brook, jeden z żywych mitów światowego teatru, powtarza często taki paradoks: każda improwizacja musi być perfekcyjnie przygotowana.