Artykuły

Dziś w nocy urodzi się gwiazda Hamlet

"Hamlet" Williama Shakespeare'a w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGALAsieKULTURY.

Jedną z niezwykle ważnych i najpiękniej zagranych przez Krzysztofa Szczepaniaka w roli tytułowej scen jest spotkanie Hamleta z matką (Anna Moskal). Bohater zachowuje się tu najpierw jak porywczy, zazdrosny o swego ojczyma i stryja, młody chłopak. Jest opętany zazdrością i żalem do maki, zarzuca jej zdradę. Słysząc ruch za kotarą, rzuca się instynktownie w tamtą stronę. Zadaje cios. Gdy zdziera z twarzy ofiary zasłonę i widzi, że to nie król, a Poloniusz. Początkowo nie rozumie, co zrobił, jeszcze się miota, ale powoli zaczyna do niego docierać: oto w imię zemsty odebrał komuś życie - nie temu, komu pragnął; ale czy ma to w tej chwili jakieś znaczenie? Zabił człowieka. Przekroczył Rubikon. Wkroczył na tę samą drogę, co jego znienawidzony wuj. Szczepaniak gra to znakomicie: kiedy dociera do niego waga jego czynu, przemienia się w małego chłopca, który właśnie poczuł, że nabroił, nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko skryć się w ramionach matki. Jego spazm w tym momencie jest wstrząsający. On wie, że spirali zła nie da się już zatrzymać, zostało tylko "być", równia się pochyliła, odwrotu już nie ma. Przestaje być wrażliwym trzydziestolatkiem w żałobie, rodzi się w nim mężczyzna-mściciel. Konsekwencją tego będą kolejne ofiary, w tym on sam - wszak zabijając czyjegoś ojca, uruchomił w innych ten sam mechanizm, który pcha do czynu jego samego. Reszta jest milczeniem.

Tadeusz Bradecki robi rzecz w teatrze obecnie rzadką: wnikliwie czyta tekst Hamleta i po swojemu go interpretuje. Wie również, co chce poprzez arcydzieło Stradfordczyka powiedzieć, wypowiedź ta zaś w całości wydaje się jasna i zrozumiała. Nie jest to jednak interpretacja idealna, wiele w niej "dziur", czyli miejsc, które być może dla twórców są oczywiste, jednak dla mnie, odbiorcy - już niekoniecznie. Centralnym punktem jego koncepcji - nie jest to żadna niespodzianka - jest postać tytułowego bohatera. Grający go Krzysztof Szczepaniak jest około trzydziestki, ma szlachetną twarz, ubiera się na czarno i właśnie przeżywa utratę ojca. Minęło dopiero dwa miesiące, a kochająca ponoć męża królowa - wdowa Gertruda ponownie wychodzi za mąż. Młody chłopak nie może tego pojąć - na rozpacz z powodu utraty ojca nakłada się poczucie zdrady matki. Oba te uczucia potęguje brak jakiegokolwiek celu w życiu czy widoków na przyszłość. Pojawia się niechęć do królowej i nienawiść do stryja. W tym momencie na scenę (dosłownie) wkracza Duch Ojca, informując go, że fundamentem władzy ojczyma jest popełniona na nim zbrodnia i domagając się od syna zemsty na swoim mordercy. W ten sposób Hamlet otrzymuje do wypełnienia misję, do której ochoczo się zabiera. Nareszcie ma w życiu jakiś cel! Oczywiście, nie do końca wierząc widziadłu, postanowi najpierw się upewnić, czy to prawda. Użyje do tego aktorów, których rzemiosło złapie w pułapkę "mysz", na którą była zastawiona. Przestraszy się jeszcze przez chwilę samego siebie i rodzącego się w nim zła, ale przypadkowe zabójstwo Poloniusza otworzy przed nim wrota zemsty na tyle szeroko, że doprowadzi swoją misję do końca. Do pustego zamku królów duńskich wkroczy bezwzględny Fortynbras, wrogi król sąsiedniej Norwegii. Inaczej niż u Szekspira, zamiast wysłuchać pozostałego przy życiu Horacja, zabije go, gdyż - jak "dopowiada" w wierszu Herberta: "reszta nie jest milczeniem, ale należy do mnie".

Stanisław Wyspiański w swoim "Studium o Hamlecie" zadaje wiele pytań, wśród nich jest i to, "z jaką to książką Hamlet chodzi i jaką to książkę czytuje". Bradecki na to pytanie odpowiada, używając konkretnej książki, która prowadzi nas w określonym kierunku. Siedząc w dziesiątym rzędzie nie miałem wprawdzie żadnych szans, żeby przeczytać tytuł, ale od widzów, którzy siedzieli w bliższych rzędach dowiedziałem się, że był to słynny esej wybitnego, amerykańskiego historyka Europy Środkowo - Wschodniej, Timothy'go Snydera z roku 2017 - "O tyranii", dedykowany Ameryce ery Donalda Trumpa, a oparty na doświadczeniach ostatnich lat m.in. Polski. Tyranią nazywa Snyder "uzurpację władzy przez jednostkę lub grupę, bądź obchodzenie prawa przez rządzących dla własnej korzyści", receptą zaś na chorobę tak rozumianej tyranii ma być właśnie "dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku" - m.in. "Strzeż się państwa jednopartyjnego", "broń instytucji", "miej się na baczności przed organizacjami paramilitarnymi", "nasłuchuj niebezpiecznych słów" czy "gdy nadchodzi niewyobrażalne, zachowaj spokój". Idąc tym tropem można powiedzieć, że spektakl Bradeckiego to jedno wielkie dla nas Polaków ostrzeżenie: cóż z tego, że młody, opętany żądzą zemsty mściciel ma do niej moralne prawo, skoro sprowadza na swoje domostwo i państwo zagładę, oddając w ten sposób kraj w ręce ubranego w bojarskie futro wrogiego sąsiada. Zabójstwo prezydenta Gdańska oraz premiera spektaklu w wieczór żałoby narodowej po nim dodawała wołaniu Bradeckiego do nas o opamiętanie jeszcze większej siły i dramatyzmu. Diagnoza słuszna, pojawia się jednak szereg pytań, jak radzić sobie z uzurpacją, z tyranią, z poczuciem krzywdy, doznanym na skutek działań władzy. Na te pytania Bradecki niestety nie odpowiada. Nie wie, podobnie jak większość (wszyscy?) z nas.

Koncepcja Bradeckiego ma jednak miejsca dyskusyjne. Dwa najbardziej widoczne to kwestia Ducha Ojca oraz Ofelii. Duch Ojca (Piotr Siwkiewicz) pojawia się na cmentarzu (w tym samym miejscu chowa się Ofelię). Ubrany w długi, brązowy, wojskowy płaszcz prezentuje się niczym romantyczny bohater (miałem skojarzenie z mickiewiczowskim Konradem). Za romantycznym rodowodem widziadła przemawia również wielki księżyc w pełni, dodający "romantyczności" pejzażowi elsynorskiej nocy. Wydaje się więc, że figura Ducha jest tu metaforą romantycznego paradygmatu, tego o którym pisała prof. Maria Janion. Paradygmatu, który jest jednym z naszych największych nieszczęść, każąc ciągle walczyć i ginąć w imię wyimaginowanego honoru szeregu polskich trupów. Pomysł świetny, ale wykonanie już niekoniecznie. Hamlet idzie na cmentarz i widzi materializację tej idei w postaci "prawdziwego" ducha swojego ojca "w kompletnym rynsztunku" (Wyspiański). Mnie się to nie klei. Widmo - postać z krwi i kości - zaczyna rozmawiać z synem. To Witkacy? Co więcej, Hamlet zmienia się pod wpływem tej rozmowy diametralnie. Jest jakoś śmiesznie, nie do wiary. Wiara w duchy - wiem, że będąca metaforą, ale jednak - ośmiesza w jakiś sposób tytułowego bohatera. Jest z innego porządku. Kompletnie nieprzystaje do logicznej, pełnej kalkulacji koncepcji postaci, granej z chirurgiczną precyzją przez Szczepaniaka. Duch zabija psychologię, a psychologia ducha. Podobnie jest z postacią Ofelii (Martyna Byczkowska): nie wiadomo, kim ona właściwie jest, poza tym, że młodą dziewczyną. Nie wiadomo, jakie relacje łączą ją z Hamletem. Nie rozumiem, czemu traci rozum! Ucieka w obłęd po śmierci ojca? Dlaczego? Ten obłęd nie wygląda na prawdziwy, jej śmierć - opowiadana wprawdzie przez Królową - brzmi jak jakieś banialuki (podobnie jak pojawienie się Ducha na cmentarzu). Nie pasuje to zupełnie do opartej na politycznym realizmie koncepcji spektaklu. Martyna Byczkowska nie wie, niestety, co gra - gdyby wiedziała, wiedzielibyśmy i my, na widowni. Jest jeszcze kilka zagadkowych miejsc, moje wątpliwości budzi na przykład łatwość, z jaką Laertes wkracza z bronią do komnaty Klaudiusza, nosząc się z zamiarem pomszczenia śmierci ojca. Jeśli to reżim, to byłaby to rzecz niedopuszczalna - no właśnie, to już reżim czy demokracja uzurpatorów? - Bradeckiego koncepcja państwa duńskiego jest również niejasna, takich znaków zapytania jest więcej.

Tłumaczenie Piotra Kamińskiego jest świetne, tłumaczenie to jednak nie wszystko - potrzebny jest jeszcze aktor, który te świetne słowa wypełni sobą. Żeby zaś tak się stało, musi mieć talent i/lub doświadczenie, które mu na to pozwolą. Trudność roli Hamleta polega na tym, że w czasie opowieści odgrywa on kilka ról, z obłędem na czele. Napisane zaś jest to w taki sposób, że wejście w rolę i wyjście z niej odbywa się czasem kilka razy na przestrzeni kilkunastu wersów. Potrzeba więc, oprócz dogłębnej lektury tekstu, umiejętności niezwykle precyzyjnego przechodzenia od grania jednej roli do innej, przy niezwykle wysokim diapazonie emocji. Trzeba też niezwykle płynnie poruszać się w zagmatwanej metaforyce, pod którą ukrywa się prawdziwe "ja" księcia (zwłaszcza w ramach szaleństwa), puenty jej bowiem dadzą się pojąć tylko wówczas, gdy cały wywód zostanie przeprowadzony z chirurgiczną precyzją i pełnym zrozumieniem przez aktora. Tym wszystkim dysponuje Krzysztof Szczepaniak, urodzony do tej roli. Lekkość, z jaką żongluje różnymi wersjami swojego "ja", dobieranymi w zależności od protagonistów; precyzja, z jaką wygrywa największe niuanse hamletowych kwestii; łatwość, z jaką przechodzi od jednego ze skrajnych stanów emocjonalnych do drugiego składają się na kreację w roli Hamleta wybitną, jedną taką na całe pokolenie. Nie da się zapomnieć przerażonego Szczepaniaka w objęciach matki, wściekłego w scenie z piszczałką, czy zaglądającego gdzieś za kurtynę wieczności w scenie z grabarzami. Dorównuje mu chyba tylko Adam Ferency w roli Aktora i Grabarza, wnosząc na scenę tajemnicę i doświadczenie, wyrastające daleko ponad szekspirowskie litery. Na dobre wspomnienie zasługują też Anna Moskal w roli Gertrudy, Mariusz Wojciechowski jako Poloniusz i Mateusz Weber, grający Horacego. Zawodzą zaś zupełnie Martyna Byczkowska (Ofelia) oraz Maciej Wyczański jako Klaudiusz. Byczkowska gra jakąś rolę, to widać, ale jako widz nie mam do niej dostępu. Pisałem o tym wyżej. Król Wyczańskiego z kolei ma jakiś rys prostacki, co samo w sobie nie jest jeszcze żadną zbrodnią, ale gdy aktor nie proponuje nic więcej, okazuje się to dla niego ślepą uliczką, zwłaszcza w takim utworze. W pierwszej scenie zwraca się do Hamleta, kompletnie ignorując Szczepaniaka, choć tekst sugeruje pauzę, aby złapać jego reakcję i w zależności od niej snuć swoje przemyślenia. Powstaje wrażenie, że wypowiada tylko tekst, zamiast grać. Zdarza mu się to niestety później jeszcze nieraz. W scenie modlitwy Wyczański nagle pokazuje, czym mógłby ten jego Klaudiusz być, gdyby go podobnie pogłębić w innych scenach, ale jak szybko zabłysnął, tak szybko zgasł, niczym szczególnym nas aż do końca już w swojej roli nie zaskakując. Spektakl zrobiony jest w konwencji bliskiej tradycji wystawiania Szekspira w Anglii - mamy jakąś abstrakcyjną scenografię (doprawdy królestwo za konia dla tego, kto mi objaśni, co symbolizowała scenografia pałacowa Andrzeja Witkowskiego, bo ta przedstawiająca przestrzeń, niczym w Makbecie, była zjawiskowa i pełna znaczeń) w której aktorzy, dysponując nielicznymi rekwizytami, grają między sobą sceny dramatu. Ma to swoje zalety: skupiamy się przede wszystkim na tym, co w teatrze najważniejsze, na aktorach, ich działaniach i słowach, które wypowiadają, w tym przypadku na stale prawie obecnym Hamlecie Szczepaniaka. Może dlatego podczas spektaklu w Dramatycznym nie sposób się nudzić? To jednak za mało na spektakl wybitny, a nawet bardzo dobry.

Bradecki miał bardzo dobry pomysł, ale wyreżyserował - trzeba to powiedzieć uczciwie - przedstawienie przeciętne, choć ze znakomitą koncepcją postaci Hamleta i rolą Szczepaniaka. Przedstawienie przeciętne, gdyż liczba niekonsekwencji - lub może uczciwiej napisać - pomysłów i zabiegów niekomunikatywnych jest zbyt duża jak na takiego Mistrza teatru, jakim jest Bradecki. Do tego dochodzi bezradność jednego z głównych aktorów spektaklu, której to bezradności nie można przypisać tylko aktorowi. Mimo to, będę Państwa zachęcał do zobaczenia tego spektaklu, bowiem taki Hamlet, jak ten Szczepaniaka, może nam się już nie trafić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji