Artykuły

Szkolne gry z Mozartem

"Czarodziejski flet" w reż. Achima Freyera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Marczyński W Rzeczpospolitej.

Wiele pomysłów mieli realizatorzy "Czarodziejskiego fletu" w Operze Narodowej, ale efekt ich starań wyszedł zdecydowanie poniżej oczekiwań.

Kiedy już podczas uwertury Achim Freyer ukazał świat, w jakim umieścił akcję dzieła Mozarta, jasne stało się, że nie będzie to tradycyjne przedstawienie. Niemiecki reżyser zbudował gigantyczną klasę szkolną, w której rzędy ławek wznoszą się pionowo do góry, wyznaczając drabinę społecznej hierarchii. Na górze umieścił profesorską katedrę dla Sarastra i Królowej Nocy. Na dole zaś błąkał się parweniusz Papageno, któremu nigdy nie będzie dane wspiąć się choć o szczebel wyżej. Do tego świata wtargnął Tamino, by zdobyć wtajemniczenie, ale także miłość Paminy.

Achim Freyer pozostaje wierny swej jarmarczno-burleskowej estetyce, która przyniosła mu uznanie w świecie. Jego styl jest łatwo rozpoznawalny i wyjątkowy, można go polubić albo odrzucić. Obraz uczniowskiej klasy, wykreowany w Warszawie, z początku fascynuje oryginalnością ujęcia Mozartowskiego dzieła, im dłużej jednak trwa przedstawienie, tym zachwyt coraz bardziej mija.

To już szósta inscenizacja "Czarodziejskiego fletu", jakiej dokonał Achim Freyer. Zawsze w tej prostej bajce, jak twierdzą jedni, lub skomplikowanej przypowieści filozoficznej, jak uważają inni, dostrzega sprzeczność między światem władzy a światem prostych ludzi. Tak było nawet w cudownie zabawnym, rozegranym na arenie cyrkowej spektaklu na festiwalu w Salzburgu w 1997 r. Jak wiele innych realizacji Freyera, cechowała je jednak konsekwencja interpretacyjna. Tym razem pomysł okazał się zbyt wykoncypowany, a utwór Mozarta z trudem się do niego nagina, mimo że reżyser pozmieniał teksty mówionych dialogów, by uzasadnić swoją interpretację. Do obrazu zhierarchizowanej szkoły Freyer w miarę rozwoju akcji nie ma nic do dodania. Zniknął element zaskoczenia, reżyser ratuje się ciągłym ogrywaniem pomysłu z uczniowskim kiblem, a w ten sposób magiczny teatr przegrywa z niewyszukanymi żartami.

Każdy spektakl Freyera ma też jedną istotną cechę. W przeciwieństwie do innych reżyserów, pragnących unowocześnić operę, on wie, że trzeba co pewien czas ograniczyć pomysły, by oddać pierwszeństwo muzyce. Być może więc warszawski "Czarodziejski flet" miałby inną wartość, gdyby publiczność mogła delektować się tym, co skomponował Mozart.

Kazimierz Kord od uwertury poprowadził całość dynamicznie, ale muzyce brakowało mozartowskiej klarowności, frazy zbyt często rwały się, miast płynąć lekko do całkowitego wybrzmienia. W premierze wystąpili wyłącznie polscy - w większości młodzi - wykonawcy i otrzymaliśmy smutny obraz rodzimej wokalistyki. Z wyjątkiem świetnego aktorsko i swobodnie śpiewającego Artura Rucińskiego (Papageno) próbującego mu dorównać Remigiusza Łukomskiego (Sarastro) oraz Katarzyny Trylnik (Papagena) cala reszta zaprezentowała szkolny poziom, często poniżej przeciętności. To był spektakl pełen brzydkich dźwięków, kłopotów intonacyjnych i nieumiejętności wspólnego śpiewania w scenach zbiorowych. Próby nagłośnienia śpiewaków jeszcze bardziej obnażyły ich braki, a Trzej Chłopcy z chóru Alla Polacca wspomagani przez kolegów z kanału orkiestrowego brzmieli jak z playbacku.

Jakże innego charakteru nabrała ta muzyka, gdy na krótko pojawił się Adam Kruszewski (Kaznodzieja), a zwłaszcza, gdy w finale do głosu doszedł chór Opery Narodowej. Choć przez chwilę objawił się geniusz Mozarta, ale to stanowczo za mało, jak na premierę przygotowaną z okazji jego 250. rocznicy urodzin.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji