Artykuły

Cest la vie: absurd nad trumną

"C'est la vie" w reż. Piotra Dąbrowskiego w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Tylu premier, ile zafundował nam Teatr Dramatyczny w tym sezonie, nie było od dekady. W sobotę dał dziesiątą, ostatnią - w klimacie karawaniarskim. Niezłym

Uff! - mógłby rzec recenzent, aktorzy zresztą też. Piotr Dąbrowski, szef teatru, nieźle wymaglował tych ostatnich. Na płodnym wyjątkowo teatralnym roku skorzystali widzowie, do wyboru mając spektakle najróżniejsze, w większości ciekawe: od lekkich komedii, przez kameralny dramat psychologiczny, po pokaz hiphopowy, poemat dygresyjny czy egzotyczną baśń dla dzieci. Sezon teatr kończy kabaretem w klimacie surrealistycznym, w którym nonsens przeplata się z wisielczym humorem, a żałobnicy przygrywają na trąbkach.

Trumienne motywy spektaklu "C'est la vie" w reż. Dąbrowskiego nie wzięły się z nieba - przedstawienie jest spod znaku francuskiego humorysty z lat 30. - Henri Pierre'a Cami, prekursora teatru surrealistycznego, który w swojej biografii ma też epizod redagowania pisma, sponsorowanego przez paryskie zakłady pogrzebowe - "Mały Ilustrowany Karawan". W efekcie czarny humor zagościł później i w minidramacikach Cami.

Stąd też i w białostockim spektaklu pełno osobników w czarnych płaszczach, których równie dobrze można wziąć za karawaniarzy, jak i wampiry, a rzecz się dzieje w krypcie spowitej w pajęczyny. Dla nieznających biografii Cami ów zamysł w białostockiej inscenizacji nie do końca jest jasny, ale skoro publika dobrze się bawi - nie będę się czepiać.

Dziadek okazuje się babką

Jak przystało na karawaniarski klimat - mamy na scenie metalowy sarkofag, z którego po odsunięciu płyty powoli wydobędzie się nieboszczyk w meloniku, zaopatrzony w trąbkę. Za moment pojawi się wokół pięciu trębaczy, jeszcze chwila udawania, że grają na instrumentach (zupełne nieporozumienie inscenizacyjne), a później już będzie tylko lepiej - bo śmiesznie. Posypią się skecze i opowiastki, z których jedna lepsza od drugiej. Zmiesza się absurd (czasem niesmaczny) w stylu Monty Pythona i finezyjny humor bliski naszemu Kabaretowi Starszych Panów. Do jednego kotła twórcy spektaklu - a to gestem, a to muzyką i rekwizytem - wrzucili wątki z różnych obrazów: "Vabank" plecie się tu z "Deszczową piosenką", przyśpiewki ludowe z Szekspirem, nawet "Wesele" się przewinie. Historia goni tu historię, choć w niespiesznym tempie.

O Wilhelmie Tellu, który założył fabrykę jabłecznika z jabłek, zdejmowanych z głowy swego syna - i źle na tym wyszedł. O dziadku ze Szkocji w spódniczce, który na ślub wnuka przez dwa kraje biegł w podskokach, by na koniec trafić do łóżka feudała. O osobniku, który wbity na pal - nic sobie z tego nie robił. O Romeo i Julii, którzy zasnęli na lat sześćdziesiąt. O Zielonym Kapturku, który doprowadza do łez wilka lowelasa. I tak dalej, i dalej.

Niektóre historie są w zminiaturyzowanej wersji, opatrzone bogato didaskaliami, ciągną się wolno, by nagle zakończyć absurdem do potęgi, w rodzaju: dziadek okazuje się babką, a syn Romea i Julii jest starszy od swych rodziców. Dowcip Cami jest z gatunku tych, co wzbudzać huraganowego śmiechu wcale nie muszą, uśmiech tu wystarczy, a i tak się można dobrze bawić. Aktorzy (jest ich szóstka, w tym troje gościnnie) - grają dość lekko, jakby się sami dobrze bawili (choć zdarzają się i toporne solówki).

Przezabawne scenki i postaci do zapamiętania: Marek Tyszkiewicz, znakomity w roli rozanielonych pijaczków różnego autoramentu. Nie ustępuje mu podskakujący Krzysztof Ławniczak w szkockiej spódniczce. Arleta Godziszewska jako karykaturalna wampirzyca. Palacze opium (Tyszkiewicz i Piotr Półtorak). Czy Karol Smaczny - pan młody (w jednej z opowiastek wyskoczy nawet ofiarnie na scenę bez odzienia).

O jeden zgryw za dużo

Aktorzy śpiewają piosenki Andrzeja Jacobsona (raczej kiepsko, szczególnie w scenach zbiorowych; dobrze sobie radzi za to Agnieszka Możejko), do frywolnej i ciekawej muzyki Jerzego Chruścińskiego.

Opowiastki z krypty dzieją się w teatralnym foyer: widzowie siedzą przy okrągłych stolikach, sącząc napoje.

Dodajmy jeszcze, że "C'est la vie" to nie tylko wygłup w niezłym stylu, ale i pastisz teatru mieszczańskiego. I że na koniec - byśmy w za bardzo radosnych nastrojach nie wyszli - uraczeni zostaniemy jeszcze piosnką o okrucieństwie losu, który nagle zechce nam przeciąć nasz, i tak krótki, żywot.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, co jest zmorą wszystkich niemal kabaretowych widowisk w Dramatycznym: o ten jeden zgryw jest w spektaklu za dużo. Efekt: lekkie znużenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji