Artykuły

Nic nie gra, tylko aktorzy

"Nic nie gra" Henry'ego Lewisa, Jonathana Sawyera i Henry'ego Shieldsa w reż. Stefana Friedmanna w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Lena Szatkowska w Tygodniku Płockim.

Scenografia w teatrze jest ilustracją albo metaforą. Czasem dominuje, czasem chowa się za tekstem. W spektaklu "Nic nie gra", który na płocką scenę przygotował Stefan Friedmann, odegrała rolę nie mniejszą niż aktorzy. Gdyby nie spadające ze ściany obrazy, chwiejna poręcz i niestabilna podłoga w gabinecie, nie moglibyśmy śledzić przygotowanej przez amatorów z kółka teatralnego przy politechnice mrożącej krew w żyłach historii morderstwa w dworze Hayersham. Fabuła przerażająca, bo nie tylko nie wiemy, kto zabił, ale też czy aktorzy zdołają doprowadzić przedstawienie do finału.

Kto choć raz bawił się w amatorski teatrzyk: przedszkolny, uczniowski czy studencki wie, ile nieprzewidzianych sytuacji zdarza się na próbach, a nierzadko i premierze. Praca nad spektaklem nie jest łatwa, ale daje dużo frajdy. Z podobnego założenia wyszli pracownicy i studenci "płockiej politechniki", którzy pod egidą szefa kółka dramatycznego postanowili zgotować publiczności poważny angielski kryminał.

W rolach głównych: pan profesor, pani dziekan, prodziekan, student, absolwent i asystent naukowy. Przejęci aktorzy dwoją się i troją, żeby mimo złośliwości rzeczy martwych nie przerwać gry. Bo nie ma gorszej obelgi dla twórców niż stwierdzenie, że przedstawienie było nudne. Akcja jest więc wartka, romans goni romans, trup ściele się dość gęsto.

Reżyser Stefan Friedmann postawił wykonawcom duże wyzwanie. Mieli pokazać przerysowaną grę amatorskiego zespołu, nieustannie improwizującego, zachowując odpowiedni poziom profesjonalizmu. Czy przekonali widzów, żeby śmiali się nie tylko z nieudolności "Dworu Haversham"? Sądząc po reakcji premierowej publiczności płoccy aktorzy poradzili sobie bardzo dobrze. Łukasz Mąka jako Adam grający kamerdynera Perkinsa nie przesadził w "amatorszczyźnie". Niebywałe akrobacje na walącej się podłodze w wykonaniu Marka Walczaka (Robert i Thomas Colleymoor) dowodzą biegłości warsztatu aktorskiego i dobrej kondycji. Piotr Bała ma do zagrania aż trzy role.

W tym spektaklu wszyscy muszą być niezwykle skoncentrowani. W przeciwnym wypadku czymś oberwą, tak jak kreowane przez nich postacie kryminału. Szczególnie panie powinny uważać na zegary, drzwi i tajemnicze przejście w bibliotece. Wiola (Magda Tomaszewska) nawet przerzucana przez okno nie traci rezonu. A Anna (Sylwia Krawiec) swoim wdziękiem dziewczęcia ratuje i akcję, i scenografię.

W "Nic nie gra" autorstwa trójki aktorów (Jonathan Sayer, Henry Shields, Henry Lewis), którzy zostali wziętymi dramaturgami, scenografię i rekwizyty (Jacek Maria Hohensee) wykorzystano do maksimum. Płyn do podłóg zamieni się w whisky, a wazon i klucz zastąpią notes i ołówek. Papierowa śnieżyca też jest bardzo profesjonalna. Aktorzy z kółka teatralnego pomagają sobie wszystkim, co pod ręką. A sztuki improwizacji mógłby im pozazdrościć niejeden zawodowy zespół.

Friedmann nie byłby sobą, gdyby do angielskiej sztuki w przekładzie Elżbiety Woźniak nie dodał akcentów lokalnych. Sprawdziły się już w "Szalonych nożyczkach". Tutaj jest ich mniej, ale nieustannie budzą śmiech na widowni. Żarty w "Nic nie gra" przypominają slapstickowe komedie (trup musi się odnieść sam, bo pękły nosze) i kadry z filmu niemego. Mylący się aktorzy, rozpadająca scenografia, gag za gagiem - to wszystko publiczność kupuje bez zastrzeżeń. A Stefan Friedmann już siódmy raz przekonuje, że lżejszy repertuar też bywa sztuką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji