Artykuły

Nie da się już myśleć o Górnym Śląsku inaczej niż Kutzem

To nie tak miało być, panie Kazimierzu. Mój dyktafon z zapisanymi w końcu września rozmowami z Panem czekał do wtorku na biurku na lepsze czasy, gotowy, by w każdej chwili móc go spakować i pojechać na Pańską mazowiecką wieś - pisze filmoznawca Andrzej Gwóźdź w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Miała być rozmowa-rzeka na Pana "dziewięćdziesiątkę" w lutym przyszłego roku. Ale dalszego ciągu już nie będzie. Rozmowy pozostały niedokończone, a dyktafon spoczął głęboko w szufladzie. Dla mnie jednak pozostało coś więcej niż tylko dokument Pana historii zapisany w dźwięku: oto w niektórych partiach rozmowy przechodzi Pan na Ty, czego nigdy dotąd Pan nie robił. Wiele razy spotykaliśmy się, rozmawialiśmy ze sobą, ale ten jeden jedyny raz powiedział Pan do mnie: "Wiesz".

Niestety, nie poznamy już Pana historii Polskiej Szkoły Filmowej

Kiedy tydzień temu przyznawano Panu tytuł doktora honoris causa łódzkiej Szkoły Filmowej, był Pan właśnie po operacji. Dyplom przysporzył Panu ogromnej radości, może już ostatniej w życiu, tym bardziej, że los obszedł się z Panem srogo, pozostawiając niedyplomowanym absolwentem łódzkiej Filmówki. Na przeszkodzie stanęła niefajna sprawa z Wajdą w 1956 roku, kiedy to przekreślona została niepisana umowa reżysera "Kanału" z drugim reżyserem na zrobienie dyplomu z sześciusetmetrowej części filmu, który wprowadzał polską kinematografię na światowe wody.

Jeszcze do wtorku pozostawał Pan jedynym chyba filmowcem, który nosił na swoich barkach całą niemal historię powojennej kinematografii polskiej (asystował Pan jeszcze przy "Pokoleniu" Wajdy w 1954 roku), a już na pewno Polskiej Szkoły Filmowej, do tego czterdzieści lat Teatru Telewizji i nieco więcej teatru żywej sceny. I choć premiera ostatniego Pańskiego filmu, siedmioodcinkowego serialu telewizyjnego "Sława i chwała", miała miejsce dwadzieścia lat temu, nie pozwalał Pan przecież o sobie zapomnieć: a to jako autor wznawianych (co prawda ostatnimi czasy sporadycznie) spektakli Teatru Telewizji, którego pozostaje Pan niekwestionowanym klasykiem; a to jako polityk czy powieściopisarz; nieustannie również jako felietonista i zafascynowany cyfrowym przedłużeniem życia swoich filmów komentator "drugich" premier "Soli ziemi czarnej (1969) i "Perły w koronie" (1971), które w ucyfrowionych wersjach miały swoje repremiery w bieżącym roku. Niestety, nie poznamy już Pana jako autora osobnej, sobie tylko znanej historii Polskiej Szkoły Filmowej, nad którą pracował Pan do końca

Chciałeś, zdałeś, to teraz nie możesz się wycofywać

Prawie siedemdziesiąt lat temu wyszedł Pan z szopienickiego domu i pojechał na studia do Szkoły Filmowej w Łodzi. Podczas naszej wrześniowej rozmowy wspominał Pan tamten czas: "Matka dawała mi absolutnie wolną rękę. A jak nie, to pójdziesz na gruba" - mówiła.

Pojawiały się oczywiście pytania w rodzaju: "A co to niby jest ta szkoła?, ale to już była moja sprawa. I jak przyszło pismo, że się dostałem, byłem zdumiony i przerażony zarazem. Kiedy matka je zobaczyła, byłem przygnębiony i powiedziałem: Gdzie ja się pcham?. A ona: Wyszło na twoje. Chciałeś, zdałeś, to teraz nie możesz się wycofywać. Musisz tego chleba skosztować. Może się tam jakoś przeciśniesz. Byłem zdeterminowany, bo się zdecydowałem na tę szkołę i wtedy po raz pierwszy pojechałem w Polskę".

I Pan się "przecisnął"! Dokładnie sześćdziesiąt lat temu, dobijając ledwo "trzydziestki", zrealizował Pan swój debiut filmowy "Krzyż Walecznych", którym w 1959 roku wszedł Pan z impetem do kinematografii polskiej jako reprezentant tzw. plebejskiego nurtu Szkoły Polskiej. Film od razu doceniono, bo nagrodzono go prestiżową "Syreną Warszawską" Polskiej Krytyki Filmowej. Zbiegło się to zresztą szczęśliwie z pierwszymi sukcesami Zespołów Filmowych, zwłaszcza legendarnego dziś "Kadru" (przy pierwszym filmie wyprodukowanym przez ten Zespół w 1956 roku, "Cieniu" Jerzego Kawalerowicza, był Pan już drugim reżyserem).

Ten "Kadr", w którym w latach 1984-1987 pełnił Pan funkcję zastępcy kierownika artystycznego, był Pańskim filmowym matecznikiem, który nie tylko zapewnił Panu debiut, ale nadto stworzył warunki do realizacji Pana najznamienitszych utworów (w tym śląskiego tryptyku). Miał Pan więc z czego czerpać, kiedy w 1972 roku zdecydował się Pan na powołanie w Katowicach do życia pierwszego i jedynego w dziejach naszej kinematografii pozastołecznego Zespołu Filmowego "Silesia", którym kierował Pan przez sześć lat. To dzięki Pańskiemu wstawiennictwu mogły wtedy powstać filmy tak wybitne, jak "Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha J. Hasa czy "Przepraszam, czy tu biją?" Marka Piwowskiego.

Nie dbał Pan o popularność za wszelką cenę

Nie wypisywano Pana na sztandarach mód i kierunków, ani specjalnie się Panem nie afiszowano. Ale też nigdy nie chciał i nie był Pan modny i jak od ognia uciekał od ilustrowania za pomocą filmowych obrazów cudzych myśli. Pański drugi film, "Nikt nie woła" - ów cudowny estetyczny eksces, którym w 1960 roku wprowadzał Pan polską kinematografię do światowego kanonu nowego kina (za który zresztą nabawił się godnego ubolewania ostracyzmu środowiska, i to głównie od "swoich", bo Rektora łódzkiej Filmówki i profesora, którego był asystentem), powstał w Polsce o wiele za wcześnie, by można było docenić jego oryginalność i nowatorstwo.

Ekscentryczny "Upał" z 1964 roku nie zgrał się z poczuciem humoru swego czasu, bo nic w naszym kinie nie przygotowało podobnych komedii; bliskie Antonioniemu w sposobie narracji "Ktokolwiek wie" z 1966 roku wyprzedzało o dekadę Kino Moralnego Niepokoju; "Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza" z 1993 roku (może dlatego, że telewizyjny) nie stał się utworem w sposób satysfakcjonujący rezonującym dorobek Szkoły Polskiej, a "Sława i chwała" (1977) musiała borykać się z przeciwnościami zupełnie innej natury.

Nie dbał Pan o artystyczną wygodę i popularność za wszelką cenę. W wielu filmach, z lat sześćdziesiątych ("Nikt nie woła", "Tarpany"), siedemdziesiątych ("Znikąd donikąd"), osiemdziesiątych ("Wkrótce nadejdą przyjdą bracia") i ostatniej "Sławie i chwale", kiedy nie mówiło się o tym wcale albo mówiło półgębkiem, opowiadał Pan o żołnierzach podziemia, w sposób jak najdalszy od nadęcia i koniunktury politycznej, która wywindowała dziś "żołnierzy wyklętych" do rangi jedynie słusznych bojowników o wolną Polskę. Bez kombatanckiej martyrologii i bogoojczyźnianych fanfar, bez romantycznych gestów i poetyckich tyrad, za to z rzetelną obserwacją realisty. Ale oddawał Pan sprawiedliwość także tym innym, dziś upodlonym - takim jak Franek Socha, zwany Wyskrobkiem, których los rzucił do innej armii i którzy przyszli z nią do Polski, płacąc za to niejednokrotnie - jak bohater noweli "Krzyż z Krzyża Walecznych" - wysoką cenę. Mówił Pan o tym dosadnie przed dwudziestu laty w książce poświęconej debiutom polskiego kina: "Otóż wówczas w Polsce wszyscy zajmowali się w ten czy inny sposób losami AK, bohaterami podziemia itd. [] Sam będąc plebejem, uważałem, że ta idąca ze wschodu armia jest w tym samym stopniu co na przykład AK wojskiem polskim, na równi tragicznym. Tragicznym w tym sensie, że zaczepili się tam ci ludzie, plebejusze, niedorajdy, jakieś zapędki, którzy nie zdążyli albo byli po prostu przez tamtych odrzuceni. [] Dla nich wstąpienie do tej ludowej armii stało się okazją do wielkiej pielgrzymki, stanowiło jedyną i ostatnią szansę powrotu do Polski".

Zresztą bez Pańskich dwóch pierwszych filmów obraz naszych lat tuż powojennych byłby dalece niepełny i skarlały, pozbawiony owej typowej dla Pana aury wszechobecnego przepoczwarzania się świata żołnierzy w świat cywilów, ale także duchowego przełomu ludzi skonfrontowanych z nieswoim, przydanym im Heimatem. Do czasu "tryptyku śląskiego" Pańscy bohaterowie są przecież na ogół przybyszami, którym los każe oswoić obcą przestrzeń i dopiero filmy śląskie pokazują bohaterów, którzy są u siebie, choć o to swoje muszą jeszcze powalczyć.

Bez daru dziwienia się człowiek traci możliwość poznawania

Wie Pan, zawsze zdumiewało mnie to, jak ktoś wychowany w regionie, którego losy tak bardzo odbiegały od tych ze światów przedstawionych dwóch pierwszych filmów, mógł stać się tak wiarygodnym i twórczym ich komentatorem, do tego stopnia, że to do Pana właśnie w dużym stopniu należy filmowa ikonografia owych Ziem Odzyskanych tamtych lat.

Nieustannie dowodził Pan, że nie jest i nie chce być autorem jednego, śląskiego cyklu; że dobrze czuje się Pan w różnych gatunkach i konwencjach filmowych; co więcej, że jako twórca obrazów twórczo potrafi Pan wykorzystać obszary pomiędzy kinem, teatrem, Teatrem Telewizji; że wreszcie sztuka filmowa to nie jest dla Pana wyłącznie artystyczny koncept zaklęty w estetycznej materii jedynie, ale żywy organizm podwiązany tysiącznymi nićmi do świata, w którym artysta żyje. Do świata i do ludzi, z którymi zawsze było Panu po drodze, zwłaszcza do aktorów, których szacunek i przyjaźń sobie zaskarbił. Z właściwą sobie przenikliwością dostrzegł to krytyk Andrzej Werner, dostrzegając u Pana "afirmatywne spojrzenie na drugiego człowieka akceptujące jego byt osobowy jeszcze zanim zaczniemy rozstrzygać, jakie wartości należy przypisać jego postawie wobec sprawy narodowej". Jak ważna to postawa, zwłaszcza dzisiaj!

Jest jednak kilka tropów, które klamrą spinają całą tę Pańską artystyczną karuzelę. Po pierwsze, to przypowieściowy charakter Pańskich filmów, spowitych swoistym humorem, rozpoznawalnym, bo niepowtarzalnym: już to rodem z niemej burleski (chaplinady w "Upale" i "Zawróconym"), czasami swojskim, plebejskim (kapitalna scena z kurą przeciąganą na dwie strony frontu w "Soli ziemi czarnej" albo z "karbinadlem" w "Perle w koronie); niejednokrotnie czarnym lub podskórnym (sceny ze strajkującymi górnikami w Perle w koronie" albo przesłuchanie tytułowego "Zawróconego" przez esbeków). Po drugie: Pańskie kinooko poszukuje w filmowych obrazach harmonii i ładu, stąd zapewne tak częste u Pana symetryczne kompozycje kadru - płaskie reliefy bez głębi, wyrażające się między innymi frontalnym usadowieniem bohaterów w kadrze. Pański narrator uważnie spogląda na świat, odcedzając to, co banalne i pospolite od tego, co niezwykłe, wyjątkowe, po to, by zobaczyć ten świat na nowo, niekiedy nawet to co świeckie przemienić w to co święte. I posiada ów "dar dziwienia się", bez którego - jak Pan mówił w wywiadzie dla "Kina" sprzed niemal ćwierćwiecza - człowiek "traci możliwość poznawania". Wtedy też lepiej sprawdza się fragmentaryczna, epizodyczna konstrukcja filmowej opowieści, tak typowa zwłaszcza dla śląskiego cyklu, pozbawiona przymusu odpowiadania skutkiem na przyczynę. I coś jeszcze: to rojenie się ludzi, niczym magma wnikających w obraz spoza kadru - branie przez repatriantów w posiadanie Luborza w noweli "Wdowa" w "Krzyżu Walecznych", anektowanie Zielna przez przyjezdnych w "Nikt nie woła", wysyp letników na mazurskiej stacji w "Tarpanach", bieg powstańców ku Polsce w "Soli ziemi czarnej". Wszystko to w sposób właściwy tylko Panu służy choreografii mas, niczym jakiś akt stworzenia świata na nowo.

Wynosi Pan Heimat do rangi Kosmosu

Faktem pozostaje, że to jednak Górny Śląsk otworzył Pana na estetyczne szaleństwo i akt kreacji najwyższej rangi. Bo stworzył go Pan od nowa, z całą jego kulturową osnową i mitotwórczą tkanką, przydając sens pojęciu "kino śląskie". Nazwał go Pan i opowiedział o nim w sposób wyrafinowany, utkawszy jego materialny i duchowy wizerunek z najprawdziwszych ingrediencji, które smakował Pan w dzieciństwie i młodości: jako syn powstańca, uczeń szkoły powszechnej w podkatowickiej wówczas jeszcze wsi Szopienice, od 1945 roku gimnazjum męskiego w Mysłowicach, a za dwa lata koedukacyjnego mysłowickiego liceum; harcerz i konferansjer licealnej orkiestry, uczestnik "wojennych uniwersytetów" w szopienickiej "laubie", gdzie nie kupczyło się patriotyzmem, ale prowadziło użyteczną po wojnie pracę u podstaw; siatkarz wraz z późniejszymi olimpijczykami Czesławem Białasem i Januszem Sidłą w jednej drużynie. Smakował Pan i przeżył ten swój silesiański stop do tego stopnia, że Śląsk przyśnił się Panu po latach w filmowych kadrach "Soli ziemi czarnej". I wyniósł go Pan do rangi mitu żywego, przeżytego.

Wyjątkowość Pańskiego śląskiego cyklu w panoramie polskiego kina to nie tylko fakt artystyczny, ale także w najwyższym stopniu kulturotwórczy. Bo w swoim śląskim tryptyku opowiada Pan "historię świętą" (a więc uniwersalną), ukazującą świat w nimbie biblijnej opowieści o życiu i śmierci jako historię jego stworzenia i śmierci; i czyni Pan to w sposób dogłębny i pełny. A przecież stworzenie mitu w sztuce należy do tych wyjątkowych cech kultury, które przydają jej mocy wiecznotrwałej nadbudowy. I to się Panu udało.

Dziś nie da się już myśleć o Górnym Śląsku inaczej niż "Kutzem" i nieważne, czy ten mit przyjmuje się za swój czy też się go odrzuca - obojętnie przejść obok niego nie sposób.

Także dlatego, że jest to mit spełniony, który przywraca Pana własnemu Heimatowi, ale ów Heimat wynosi zarazem do rangi Kosmosu. I daje Górnoślązakom godność, w dużym stopniu także dzięki gwarze, która wybrzmiewa w Pańskich filmach autentyzmem i prawdą. Dlatego jak życiowe credo brzmi Pański głos sprzed niemal czterdziestu lat: "[] Filmy te są integralną częścią mojego życia - to filmy-wyznania, w których mieszczą się wszystkie podstawowe reguły mojej egzystencji, wyznania co do zasad, jakie powinno się honorować i do jakich jestem przywiązany, bo zostałem w nich wychowany [] One są jakby tym, co nazywa się autorealizacją: to moje przekonania, moje fascynacje, moje ideały i moje miłości".

Reżyser to jest taki facet, który powinien się nadstawiać życiu

Ale obraz Pana, także jako filmowca, nie byłby pełny bez społecznikowskiej pasji, która nie zawsze zyskiwała Panu sympatyków, zawsze jednak wynikała z głębokiego przeświadczenia o tym, że trzeba pomagać innym; i z przywódczego instynktu, który nigdy nie był Panu obcy. To dzięki temu doprowadził Pan do szczęśliwego końca w 1994 roku produkcję filmu "Śmierć jak kromka chleba", kiedy wszystkie oficjalne czynniki zawiodły, a pozostał jedynie Społeczny Komitet Realizacji Filmu Fabularnego o Tragedii w Kopalni Wujek - precedens w historii kinematografii.

Ten film pozwolił Panu nie tylko wyzwolić się z tego, co mogło prowadzić do ekranowego autostereotypu Śląska, ale stanowił efekt Pańskiej wieloletniej pracy poznawczej, która doprowadziła Pana tam, skąd biją źródła Pańskiej wrażliwości i pasji - do matecznika górnośląskiej wrażliwości, moralności, pracowitości i wewnętrznej dyscypliny. W przenośni i dosłownie, wszak matce w dużym stopniu zawdzięcza Pan głębokie poczucie etyki zawodowej i kult wiedzy. Ale z drugiej strony przecież "reżyser to jest taki facet, który powinien się nadstawiać życiu, nadziewać się na nie, prowokować je. Inaczej nie będzie w stanie pojąć drugiego. To jest zawód empiryczny, zmysłowy i trzeba się w nim tak ustawiać, żeby widzieć rzeczy, których nie widzi większość ludzi" - wyznawał Pan w wywiadzie po premierze "Śmierci jak kromka chleba". W wypadku tego ostatniego filmu przyjęcie podobnej optyki oznaczało dla Pana odnowienie etosu śląskiej kultury plemiennej, w której odkrył Pan na nowo - bo w odniesieniu do nowej tematyki oraz paradokumentalnej stylistyki - nieprzebrane pokłady uniwersalnych wzorców, wzmacniające śląski mit z poprzednich śląskich Pana filmów. I tego kapitału nikt już Panu odebrać nie będzie w stanie.

To nie tak miało być, panie Kazimierzu. Miała być rozmowa-rzeka na Pańską "dziewięćdziesiątkę" w lutym przyszłego roku. Ale dalszego ciągu już nie będzie. Pozostał Pański głos, około południa tłumiony odgłosami z kuchni, kiedy gotował Pan pyszny śląski obiad. A potem skrawek ciszy, bo ogarnął Pana sen

* Autor jest filmoznawcą. W publikacji wykorzystał fragmenty swojej recenzji dorobku artystycznego Kazimierza Kutza w procedurze nadania mu tytułu doktora honoris causa PWSFTviT im. Leona Schillera w Łodzi 13 grudnia 2018 roku.

--

Na zdjęciu: "Krzyż Walecznych", debiutancki film Kazimierza Kutza, 1958r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji