Artykuły

Szapołowska słucha Moniuszki

"Halka" Stanisława Moniuszki w reż. Grażyny Szapołowskiej w Operze Wrocławskiej. Pisze Beata Maciejewska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Debiut operowy Grażyny Szapołowskiej za nami. Dobra wiadomość - Halka urodziła dziecko. Zła - widzowie mogą tego szczęścia nie przetrzymać.

Piątkowa premiera w Operze Wrocławskiej była zapowiadana od wielu miesięcy. Moniuszkowska "Halka" miała zakończyć świętowanie Roku Polskiego (dla uczczenia 100-lecia odzyskania niepodległości), a rozpocząć Rok Moniuszkowski, ogłoszony z powodu 200. rocznicy urodzin ojca polskiej opery.

O wyreżyserowanie spektaklu została poproszona sławna Irina Brook, którą oglądaliśmy już we Wrocławiu - zachwyciła melomanów "Kopciuszkiem" Rossiniego, więc apetyty na "Halkę" w jej interpretacji były bardzo duże. Niemal w ostatniej chwili okazało się jednak, że Iriny Brook nie zobaczymy (podobno jej koncepcja nie została zaakceptowana), a zastąpi ją Grażyna Szapołowska.

Instynkt debiutantki

Zaskoczenie było duże, bo Szapołowska to też gwiazda, ale świecąca w innej galaktyce, reżyserowaniem się nie zajmowała, tym bardziej w operze. Skoro jednak zrobili to Janda, Chyra czy Stuhr, to czemu nie Szapołowska? Dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski deklarował na konferencji prasowej, że zależy mu na świeżym spojrzeniu, i okazało się, że debiutantka ma spojrzenie świeże jak szczypiorek w marcu. Nigdy nie widziała "Halki" w teatrze operowym, przejrzała sobie tylko kilka inscenizacji w internecie.

Ta szczerość wobec dziennikarzy była wręcz urocza, pani Szapołowska wyznała, że to instynkt skłonił ją do przyjęcia propozycji, od czegoś trzeba przecież zacząć. I przypomniała, że Zbigniew Preisner, kompozytor muzyki filmowej, nie potrafi czytać nut, a mimo to jego twórczość cieszy się wielkim uznaniem.

Niestety, sama świeżość spojrzenia nie wystarczyła do stworzenia interesującej inscenizacji. Szapołowska uznała, że skupi się wyłącznie na uczuciach czwórki bohaterów, emocjonalnych komplikacjach, które prowadzą do tragedii, a które każdemu z nas mogą się przydarzyć: miłości Halki do Janusza, Jontka do Halki, Janusza do Halki i Zosi oraz Zosi do Janusza i Halki. Reżyserka deklarowała, że chce powiedzieć kobietom, aby nie bały się miłości innej, zakazanej, ale nie zrezygnowała z pokazania tytułowej bohaterki jako bezwolnej ofiary, irytująco płaczliwej i wystraszonej, co jest oczywiście zgodne z tradycyjnym kanonem, ale śmierdzi naftaliną. Jeśli tak ma się kończyć zakazana miłość, to minister Zalewska może spokojnie zalecić "Halkę" jako pomoc dydaktyczną w ramach WDŻ.

Ale uczucia faktycznie są jedynym tematem, który ma zajmować widzów. Nie ma w tym dramacie żadnych przeszkód zewnętrznych, podziałów na dwór i wieś, biednych i bogatych (wszyscy występują w takich samych strojach góralskich), a jedynie na kochanych i niekochanych. A że żonę można mieć tylko jedną, więc problemy zaczynają się mnożyć jak króliki.

Deratyzacja w operze

Pomysły inscenizacyjne, które mają poruszyć nasze serca, też mnożą się bez umiaru i natychmiast są porzucane. W trakcie uwertury na scenę wpada dziecięcy balet szczurów wyglądających jak myszy i Halka z "psami", czyli statystami łażącymi na czworaka, w dziwnych maskach, z ogonami. Szczury mają być symbolem skrywanych sekretów, których nie jesteśmy w stanie z siebie wyrzucić (ale to wiedzą tylko dziennikarze, którzy byli na konferencji prasowej i słyszeli egzegezę), jednak po tych pląsach znikają bezpowrotnie. Być może miały być tylko lekarstwem na horror vacui trapiący reżyserkę i potem już nie były potrzebne, a być może w operze trwa deratyzacja.

Niestety, "psy" dla odmiany pojawiają się ponownie. Niestety, bo obraz Halki, która śpiewa przy księżycu arię "Gdyby rannym słonkiem wzlecieć mi skowronkiem", a do jej stóp łasi się coś, co wygląda jak wilkołak z podrzędnego horroru, wciąż mnie prześladuje. Co ciekawe, na scenie pojawił się również żywy pies, prowadzony przez dziewczynkę, która miała być małą Halką (wcześniej oglądaliśmy projekcję jej spaceru po ulicach Wrocławia), więc wątek kynologiczny został doszczętnie wyeksploatowany.

Finał jest prawie optymistyczny, Halka wpatrzona w zjeżdżającą z niebios figurę Matki Boskiej Ludźmierskiej, "Gaździny Podhala" i krzyż, śpiewa "Boże mocny, litość miej", dostaje skurczów i rodzi dziecko, które zabiera Zosia z Januszem.

Emocje przed nami

Jest w tym przedstawieniu kilka ciekawych elementów. Pierwsza część utrzymana jest w czarno-białej tonacji, góry spowija sina mgła, jedynym barwnym elementem jest czerwona jak krew chusta Halki (ale w drugiej części kolor wraca, nie bardzo wiadomo dlaczego). A że poszczególne obrazy są ładnie skadrowane, więc w sumie przyjemnie się to ogląda. Autorem scenografii i kostiumów jest Brage Martin Jonassen, który do tematu podszedł dość konserwatywnie, co w tym przypadku nie jest zarzutem.

Interesująco została też wymyślona scena, w której Zosia, poruszona skargą Halki, utożsamiając się z nią, zaczyna ściągać ślubną suknię i okazuje się, że dziewczyny wyglądają prawie tak samo. Jest w tym jakaś kobieca solidarność, zrozumienie, utożsamienie. Zosia mogła być Halką, a Halka Zosią, wszystko jest kwestią emocjonalnego wyboru.

Inscenizacja ma kilka obsad, w piątek rolę tytułową śpiewała Joanna Zawartko, Jontkiem był Jury Horodecki, Zofią - Karolina Filus, a Januszem - Szymon Mechliński. Zawartko z Horodeckim faktycznie stworzyli parę, widać było między nimi napięcie, oboje są laureatami Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki i słuchało się ich z dużą przyjemnością.

Grażyna Szapołowska nadal będzie wprawiać się u nas w sztuce reżyserskiej, bo dyrektor Opery Wrocławskiej oddał w jej ręce czerwcowe superwidowisko, "Traviatę" Verdiego, więc może następnym razem będzie lepiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji