Artykuły

Traviata po nieudanej chemioterapii

"Traviata" Giuseppe Verdiego w reż. Michała Znanieckiego w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Alexandra Kozowicz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Ten spektakl jest potężny siłą nagich uczuć. Udzielają się one widzom i rozbrajają do łez. Czystość tych emocji zawarta jest przede wszystkim w głosach głównych bohaterów: Joanny Woś i Andrzeja Lamperta, a także w fabularnym koncepcie, który zmienia wszystko, co do tej pory sądziliśmy o pokazywaniu śmierci na scenie.

Punktem wyjścia dla reżysera było pytanie: jak uczynić chorobę pretekstem do opowiedzenia o czymś więcej? Łatwo bowiem wpaść w banał, w sztucznie podsycaną atmosferę rozpaczy, w tandetną formę pornografii inspirowanej obrazami twarzy wykrzywianych w grymasach bólu.

Michał Znaniecki z lekkością pożenił ze sobą opowieść o rodzącej się w blasku fleszy wielkiej miłości z magicznym realizmem ostatniego stadium umierania, uzupełniając ten przedziwny mariaż społecznym komentarzem. I nie dość, że obie te estetyki nie są ze sobą skonfliktowane, to jeszcze utalentowanemu reżyserowi udało się wnieść w każdą z nich nową jakość, aby obraz na każdym kroku olśniewał.

Paryż czasów Verdiego z powodzeniem zastąpił kasynem w redakcji magazynu "Vogue". Tamte dramaty, upojenie łatwym sukcesem oraz nihilizm totalnego materializmu są dokładnie takie same jak obecnie. Ambicją wydaje się próba uchwycenia ducha operowego oryginału tak, by człowiek współczesny czuł się jak u siebie. Tak rozumiane uwspółcześnienie "Traviaty" jest więc tylko efektem ubocznym: iskrzące się wnętrza (świetna, perspektywiczna scenografia Luigi Scoglia!) czy współczesne kostiumy są tylko pretekstem do opowiedzenia o uczuciu Violetty i Alfreda.

Dandys z Instagrama

Wątek miłosny nabrał jednak zupełnie innego wymiaru. Ona - w tej roli znakomita jak zawsze Joanna Woś, wcale niepróbująca być młodszą ani piękniejszą, niż jest w rzeczywistości - to już kobieta dojrzała, rzucająca się w wir namiętności niejako ze świadomością, że ta miłość będzie jej ostatnią. Alfred - Andrzej Lampert tym razem nie w roli uroczego amanta - to bardzo młody i niedojrzały dandys, w zielonej, żywcem zdjętej z Instagrama parce, spodniach rurkach i z hamburgerem w ręce.

Znaniecki przedefiniował tragedię Violetty i zrobił coś, na co nie odważył się chyba nikt przed nim: z góry skazał tę miłość na niepowodzenie, już na etapie jej zawiązania się. I tak naprawdę nie opowiada o sile miłości, ale o tym, że tak w życiu, jak i w obliczu śmierci jesteśmy sami i samotni, choćbyśmy mieli setki lajków, tysiące odsłon i wyświetleń. Dramat człowieka polega na tym, że nie potrafimy osiągnąć perspektywy i pozostajemy niewolnikami przemijania, rozpaczliwie próbując przekoloryzować nasze życie w sieci.

To, co sprawia, że po wyjściu ze spektaklu nie mamy wątpliwości, że oto właśnie obcowaliśmy z wielką sztuką, to pomysł na III akt, w którym Znaniecki uratował fabularną mieliznę libretta. Rozbujani pulsującym rytmem i rozbrojeni rzewnymi melodiami Verdiego z łatwością przełykamy pigułę topornych schematów fabularnych, które, o ile jeszcze bronią się w pierwszych dwóch aktach, w trzecim rozsypują się w pył: cały pieczołowicie knuty przez Giorgia Giermonta spisek pryska, on sam przybywa do umierającej, chociaż wcześniej niewybrednie szantażował ją i na oczach widzów.

Trzeci akt napisany na nowo

Po scenie, w której Violetta zostaje publicznie poniżona, Znaniecki pisze więc III akt na nowo. Pozostawia swoją bohaterkę w obliczu śmierci zupełnie samą, ze swoimi wizjami, w których w równoległych światach (granych przez trzy różne dublerki) żegna się kolejno z Alfredem, Giorgiem i Florą. Tak rozegrany finał "Traviaty" nie tylko ma wówczas fabularne uzasadnienie, ale i pewną emocjonalną prawdę przedstawioną bez próby podlizania się widzowi, schlebiania mu czy rodzaju szantażu emocjonalnego. W tej surrealistycznej rekonstrukcji wydarzeń stajemy po prostu oko w oko ze śmiercią i samotnością w jej obliczu.

Wstrząsające są w tym spektaklu także same końcowe ukłony, wystylizowane na scenę pogrzebu. Violetta leży blada, łysa, martwa, w wymiętej pościeli. Tu nikt się nie uśmiecha, jakby to wydarzyło się naprawdę, a jeszcze przez krótką chwilę jesteśmy świadkami wielkiej rozpaczy (pijanego?) Alfreda, któremu Znaniecki nie daje w swojej "Traviacie" czegoś w rodzaju oczyszczenia, pojednania z Violettą. Wszak kochankowie nigdy się u niego już nie spotkali. Siła rażenia i sugestywność tego pomysłu sprawiają, że po wyjściu z teatru długo nie można otrząsnąć się z tego, co się właśnie zobaczyło.

"Traviata" w Operze Śląskiej w Bytomiu miała premierę 7 grudnia. Kolejna okazja do zobaczenia spektaklu 17 grudnia, w poniedziałek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji