Artykuły

"Burza" Szekspira bez Szekspira

"Burza" Williama Shakespeare'a w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

Świat przedstawiony w dramatach Szekspira nie odnosi się do konkretnej epoki; sprawy i problemy w nim ukazane mogą być traktowane uniwersalnie i symbolicznie, a ich ponadczasowość dostrzega większość widzów, niezależnie od szerokości geograficznej, w której przyszło im spotkać się z utworami genialnego stratfordczyka. "Burza", którą przygotował w Teatrze Narodowym w Warszawie Paweł Miśkiewicz, to druga na polskiej scenie sztuka Szekspira, po którą sięga ten reżyser. Jego spektakl nie oddaje charakterystycznej dla Szekspira atmosfery tajemniczości, magii oraz świata czarów zestawionego z rzeczywistością, jednak alegoryczna wyspa, królestwo Prospera, prawowitego księcia Mediolanu, wciąż chce być całym światem - sceną, życiem i teatrem, a nawet wyobraźnią czy sumieniem. Inscenizacja nie jest wierną adaptacją dramatu i wedle słów reżysera rozgrywa się raczej w głowie głównego bohatera. Pozostaje pytanie, czy uzasadnia to wszelkie najdziwniejsze zabiegi dramaturgiczne i usprawiedliwia znacznie oddalone od oryginału interpretacje tekstu znakomitego autora.

Dziwna ta "Burza", niewątpliwie bardzo autorska, oparta na jednej z ostatnich sztuk Williama Szekspira, uznawanej za esencję twórczości najwybitniejszego dramaturga literatury światowej. Podatny na rozmaite adaptacje utwór na zawsze pozostanie zagadkowy, nasycony mnogością problemów natury psychologicznej, społecznej i innych, które doskonale można uwspółcześnić. Mimo to reżyser nie poprzestaje na dialogach i monologach rodem z dramatu. Oprócz "Burzy" w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka wykorzystuje fragmenty "Morza i zwierciadła" Wystana Hugh Audena, "Wyspy skazańców" Stiga Dagermana, cytaty z "Ryszarda II", "Ryszarda III", "Henryka IV", "Henryka V" i innych utworów Williama Szekspira, "Tygrysa" Williama Blake'a oraz "Z genealogii moralności" Friedricha Nietzschego. Sporo tego jak na dwugodzinne przedstawienie, gęsto nasycone tematami, aluzjami i odniesieniami. Znajomość wymienionych dzieł niekoniecznie rozjaśniłaby zawiłości scenicznej akcji. Poza tym perfekcyjnie napisany tekst mistrza dramaturgii, którego zmysł obserwacji, przenikliwy humor, wyobraźnia, intuicja psychologiczna wciąż przerastają nawet najzdolniejszych następców, broni się sam. Trzeba sporej uwagi, by z przeładowanego scenariusza, przygotowanego przez reżysera wspólnie z Joanną Bednarczyk, wyłowić trafne, aktualne komentarze, związane z ucieczką od rzeczywistości, od dotkliwie "poturbowanego" współczesnego świata, w którym wszelkie systemy i ponadczasowe wartości setki razy podważono i zanegowano.

Wspomniany poemat Audena "Morze i zwierciadło" z 1944 roku nosi podtytuł "Komentarz do Burzy Szekspira". Pojawiają się w nim postacie z dramatu Szekspira, jednak to dzieło o odmiennej problematyce, częściowo o zmaganiu z nieprzystającą do życia sztuką. Prospero wyrzeka się magii, Szekspirowska "Burza" kończy się i zaczyna się nowe. U Miśkiewicza zdecydowanie za wcześnie. Po "Morze i zwierciadło" zapewne sięgnąć warto, by stworzyć osobny spektakl (w 2002 roku Jerzy Grzegorzewski przygotował w tym samym teatrze przedstawienie o tym tytule). Poetyckie i filozoficzne rozważania bohaterów, charakteryzujące się nadzwyczajną wirtuozerią językową, refleksje nad teatrem, ograniczeniem sztuki, mogłyby uzupełnić sceniczną akcję, ale nie powinny jej zastępować. Ciekawy motyw konieczności bolesnego mierzenia się z prawdą w przypadku spektaklu Miśkiewicza ginie w morzu monologów i pląsów całego hałaśliwego towarzystwa, któremu autor wyznaczył spotkanie na bezludnej wyspie. Wewnętrzny chaos Prospera przenosi się na scenę.

"Burza" zaczyna się bardzo realnie, wręcz fizycznie - widzowie zostają zroszeni delikatną morską bryzą. Lądują na wyspie, której nie ma nawet na najbardziej dokładnej mapie, ponieważ jest ona poetycką metaforą, filozoficzną alegorią czy też teatralną iluzją. Scenografia spektaklu to zascenie, z machinami, urządzeniami dźwigowymi i zegarem, który bezlitośnie wskazuje wlokące się minuty i sekundy. Zapowiada się ciekawie, niestety dalszy ciąg sprowadza się do gonitwy myśli, tematów i nudy. Wielość niepowiązanych ze sobą wątków oraz monologów utrudnia percepcję, a nie do końca przejrzysta struktura spektaklu nuży i męczy.

Jerzy Radziwiłowicz, który nie po raz pierwszy mierzy się z szekspirowskimi bohaterami, gra przegranego Prospera w sposób chłodny i zdystansowany. Jedna z najciekawszych postaci stworzonych przez Szekspira w inscenizacji Miśkiewicza nie jest typem maga-filozofa, parającego się białą magią. Zgorzkniały idealista, bezustannie i ciągle od nowa przeżuwa poczucie porażki. Człowiek dobry i szlachetny wybiera duchowość, zagłębia się w świecie ksiąg, nie chce "pobrudzić' się szarą codziennością. Tylko czy to właściwa droga? Czy w imię wierności sobie można wykręcać się od odpowiedzialności za tu i teraz, dokonać całkowitego eskapizmu? Odpowiedzi na te pytania nie ma. Mimo wysokiego kunsztu aktorskiego Radziwiłowicza, umiejętności podkreślania najważniejszych myśli oraz ironicznego spojrzenia na całość, Prospero pozostaje niezrozumiałym. Reżyser nie wykorzystuje potencjału tkwiącego w tej postaci (i aktorze), która podobnie jak inne ginie w morzu monologów.

Bohaterowie są w większości niejednoznaczni, rozmyci, częściowo pozbawieni charakterów. Czy to próba nadania dramatowi wielości znaczeń? Jakich? Trudno to dostrzec. Najostrzej zarysowaną osobowość ma chyba zdradziecki brat Prospera - Antonio, w którego wciela się Jan Frycz. Aktor znakomicie pokazuje racje bohatera, w jego kreacji widać stanowczość i przekonanie o słuszności. Relacja braci - Prospera i Antonia - przestaje być oczywista, czarno-biała. Wygnanie Prospera staje się raczej ucieczką od przeznaczonego mu miejsca, od odpowiedzialności za państwo. Braterski spór mógłby przerodzić się w wielce ciekawy wątek, zarysowany konflikt aż się prosi o wyróżnienie! Niestety, reżyser również ten element topi w oceanie luźno powiązanych treści i choreograficznych pomysłów.

W roli Ariela i Kalibana Miśkiewicz obsadził jednego aktora, Mariusza Benoit. Nie przemawia do mnie ten reżyserski zabieg, ale jeśli myśl dramaturgiczna uzasadnia takie zmiany, widz to doceni. W tym przypadku uzasadnienie gdzieś umyka. Mariusz Benoit nie ma w sobie nic z egzotyki czy tajemniczej baśniowości przysługującej Arielowi. Nie jest ani nieokrzesanym Kalibanem, ani dobrym duchem obdarzonym tajemnymi siłami. Taką dwuznaczność można obronić. Znakomity aktor jest intrygująco uszczypliwy, czasem przekonująco okrutny, za chwilę refleksyjny. Cóż z tego, skoro jego bohater nie ma szans w starciu z brakiem przemyślanej reżyserii? Maja Kleszcz, pamiętna Kasandra ze spektaklu "Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej" Agaty Dudy-Gracz, tym razem wciela się w Mirandę, jedyną kobietę wśród szesnastu mężczyzn. Tak naprawdę nie istnieje, jest halucynacją. Wokalistka - podobnie jak we wspomnianym spektaklu Agaty Dudy-Gracz - wraz z Wojciechem Krzakiem zajęła się muzyczną stroną przedstawienia. Jej pieśni to mały promyk, wyróżniająca się próba zespolenia całości. Miranda staje się ucieleśnieniem fantazmatycznych urojeń Prospera, zakochanego Ferdynanda oraz pozostałych bohaterów. Niesamowity głos Mai Kleszcz pozwala odczuć choć odrobinę magii, mitycznej symboliki, iluzji przeglądającej się w realnym świecie jak w zwierciadle. Znacznie gorzej wypada Daniel Namiotko w roli młodego syna króla Neapolu, Ferdynanda. Sprawny i giętki, fizycznie przygotowany do roli aktor powinien jeszcze solidnie popracować nad wymową.

Załoga szekspirowskiego okrętu w przedstawieniu Miśkiewicza bawi widza, rozwiewając choć na chwilę coraz silniejszą nudę. Rubaszne kuplety marynarzy, akrobatyczne popisy, zabawne pląsy mogą cieszyć oczy, jednak tak naprawdę nie mają żadnego uzasadnienia. Marynarze są sympatyczni niczym zbiorowy błazen, tylko nie do końca uświadamiają sobie rolę, jaką przeznaczył im reżyser (jeśli w ogóle jakąś przeznaczył). Mariusz Bonaszewski (Trinkulo), Arkadiusz Janiczek (Stefano), Kamil Mrożek (Sebastain) i Paweł Tołwiński (Alonzo) wykorzystują swoje pięć minut w spektaklu, ale to za mało, aby stworzyć spójną całość, z czytelną fabułą, bez przypadkowości i bałaganu. Iluzoryczność, aluzyjność, gry z rzeczywistością i symboliką, ukazanie nieprzystawalności sztuki do życia są jak najbardziej pożądane, jeśli jest myśl przewodnia i jasny zamysł reżyserski. Może nie warto aż tak bardzo zmieniać świetnego scenariusza, napisanego przez genialnego dramaturga? Bylejakość, reżyserskie wizje, introwertyczność w podejściu do tekstu oraz modernizm na siłę wtłaczany w "Burzę" mszczą się i świetna gra aktorska nie zdoła uratować tego przedstawienia. Szkoda. Czekam na następne spektakle, które dla odmiany potwierdzą wysoki poziom artystyczny Teatru Narodowego i dadzą kolejną szansę znakomitemu zespołowi aktorów.

Anna Czajkowska - pedagog, logopeda dyplomowany oraz trener terapii mowy. Absolwentka Pomagisterskiego Studium Logopedycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z wydawnictwami edukacyjnymi (Nowa Era, Edgard) oraz portalem babyboom.pl, dziecisawazne.pl i e-literaci Instruktor metody PILATES. Recenzje teatralne pisze od 2011 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji