Artykuły

Teatralny ulepek pozbawiony goryczy

"Tartuffe" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Magda Huzarska w Gazecie Krakowskiej.

Klasyczny salon ze stylowymi meblami, przeglądającymi się w taflach ogromnych luster. Dzienne światło i ozdobny żyrandol, wiszący nad stolikiem, przy którym należy pić kawę tylko z cieniutkiej porcelany. I w tym wszystkim Orgon, któremu służąca wnosi zwykłą szklankę z herbatą. Na brzegu szkła zwisa sznurek z ekspresowej torebki, która pewnie nie da szansy na degustację aromatycznego napoju. Zresztą nie ma takiej potrzeby, bo Orgon właśnie dorwał się do cukiernicy. Jedna łyżeczka, druga, trzecia, czwarta... Po chwili przestaję liczyć. Jeżeli Krzysztof Globisz wypije choć łyk tego ulepku, uznam że jest zdolny do wszelkich aktorskich poświęceń. Jest! Poszedł na całość, zmoczył usta w szklance, ba przełknął nawet kilka łyżeczek. Zresztą gdyby nie on "Tartuffe" Moliera, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, byłby mdły niczym likier dodany do przesłodzonej herbaty.

Orgon Globisza od początku kojarzył się z dobrze znanym nam typem ludzi opętanych idée fixe, którym ich własnej głupoty i zaślepienia nikt nie jest w stanie wyperswadować. Pewny siebie, nosi współczesny garnitur, w którym przechadza się po salonie bez większego skrępowania. Jest w końcu w domu, może robić tu co chce, nawet ściągnąć krawat i białą koszulę, w której być może przed chwilą uczestniczył w jakimś zebraniu partii świętoszków. Oczy wzniesione ku niebu nie przeszkadzają mu zrywać słowa danego narzeczonemu córki, czy nie wierzyć sugestiom służącej Doryny (świetna Urszula Kiebzak), która daje mu wyraźnie do zrozumienia, że Tartuffe ma ochotę na jego ponętną żonę (Katarzyna Gniewkowska). Orgon Globisza jest lepki i uparty, choć nie do końca wiadomo, jak mógł go opętać zupełnie nijaki, przypominający bardziej narkomana spod dworca niż podstępnego obłudnika Tartuffe Zbigniewa W. Kalety. Ale może to jeszcze jedno potwierdzenie tezy, że zło jest banalne, prawie niewidoczne, potrafi zaatakować podstępnie i przez zaskoczenie.

W jego sidła wpadła przecież także matka Orgona Pani Pernelle, w którą wcieliła się tu Halina Kwiatkowska. Dama krakowskiej sceny gra prawdziwą, apodyktyczną damę, której początkowe oskarżenia całej rodziny o niemoralność i wszelkie możliwe bezeceństwa podawane są z aktorską klasą, w starym dobrym stylu. Stoją one w opozycji do rozhukanej gry młodych aktorów Piotra Polaka - Damisa , Andrzeja Rozmusa - Walerego i Katarzyny Warnke - Marianny. Choć nie bardzo rozumiem, dlaczego młoda dziewczyna została tu pokazana jak autystyczne dziecko, z obojętną miną tańczące coś, co mogło się skojarzyć z ostatnimi podrygami umierającego łabędzia. Za chwilę aktorka z pasją zrzuciła z siebie ubranie. Jeżeli zrobiła to tylko po to, by pokazać, że prawda jest naga, to - jak dla mnie - jest za mało odkrywcze, a Katarzynę Warnke zdecydowanie wolę w kostiumach, zaprojektowanych przez scenografa Magdalenę Musiał, które są dużym atutem tego przedstawienia.

Pokazują one m.in., że akcja sztuki Moliera może dziać się w każdym miejscu i czasie, zarówno wśród francuskiej klasy średniej, jak i polskich nowobogackich, tym bardziej że w finale reżyser ujmuje całość w nawias wprowadzając na scenę Oficera Gwardii Królewskiej w osobie Alicji Bienicewicz. W jej ustach pochwała wielkoduszności władzy, nie dającej wziąć się na lep świętoszków, zabrzmiała ironicznie. Jednak w całości spektakl Mikołaja Grabowskiego nie miał w sobie takiej siły, żeby przejęła się aktualną wymową finału. Zabrakło w nim goryczy, która jest w tekście Moliera. Może herbata była jednak za słodka?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji