Artykuły

Niemoralność bycia szczęśliwym

- Marzy mi się ta "męka i udręka", za jaką uchodzi praca dla teatru. Mozolne pisanie sceny po scenie, potem konfrontacja z aktorami, praca z nimi. To wydaje się tyleż absorbujące, ile fascynujące - mówi Christopher Hampton w rozmowie z Janem Bończą-Szabłowskim w Rzeczpospolitej.

Jan Bończa-Szabłowski: Po takich filmach, jak "Niebezpieczne związki", "Całkowite zaćmienie" czy "Carrington", zyskał pan w Polsce wielkie uznanie, wciąż jednak jest w naszym kraju postacią dość tajemniczą. Jak właściwie rozpoczęła się pana przygoda z literaturą?

Christopher Hampton: Już jako dziecko pielęgnowałem w sobie tyleż bezczelną, ile abstrakcyjną ideę, że powinienem zostać pisarzem. Kiedy miałem 16 lat, skończyłem pierwszą powieść i wysłałem do wielu wydawców. Niestety, została przez nich odrzucona. Młodość jest jednak na tyle arogancka, że niezbyt się tym przejąłem. A ponieważ zobaczyłem, że pisanie dialogów sprawia mi największą przyjemność, postanowiłem napisać sztukę. Tak powstał dramat "When Did You Last See My Mother". Napisałem go w wieku 18 lat, podczas studiów w Oxfordzie. Wystawiliśmy sztukę wraz z kolegami i - mimo że był to spektakl studenckiego teatru - otrzymaliśmy świetne recenzje w prasie. To spowodowało, że utworem zainteresował się Royal Court Theatre i w ten sposób sztuka pojawiła się na West Endzie.

Prestiżowa nagroda i tytuł cudownego dziecka mogły przewrócić w głowie...

Sukces sztuki, świetne recenzje wywołały spory zamęt, ale też wzbudziły wśród wielu sporo zawiści. To od czasu do czasu ściągało mnie na ziemię.

Kiedy chce się poznać bliżej człowieka, warto zatrzymać się na jego dzieciństwie, a pana, trzeba przyznać, było dość egzotyczne...

To, że urodziłem się na Azorach, dzieciństwo spędziłem w Jemenie, Egipcie i Zanzibarze, wynikało z charakteru pracy mojego ojca. Firma, w której pracował, "Cabel i Radio", działała jak jednostka zmilitaryzowana, wysyłała specjalistów w różne miejsca na świecie i stąd te ciągłe podróże. Dla każdego artysty dobrze jest być outsiderem, nabrać dystansu do świata. A ja miałem to szczęście. Bo zanim osiadłem z rodzicami w Anglii, miałem okazję mieszkać w innych państwach, przyglądać się ich zwyczajom. Ich kulturze. Takie spojrzenie bardzo otwiera na świat.

Jako pisarz występuje pan często w obronie praw człowieka. Dowodem jest choćby sztuka "Dzikusy", w której bronił pan Indian z Amazonii.

Jako autor bardzo lubię płodozmian. Po komedii "Filantrop", która odniosła wielki sukces, chciałem napisać coś zupełnie innego. Ponieważ w "Sunday Times" przeczytałem o prześladowaniu Indian, udałem się do Brazylii, aby wszystko zbadać na miejscu. I potem powstała ta sztuka.

Światową sławę zyskał pan dzięki adaptacji "Niebezpiecznych związków" de Laclose. Dziś już właściwie ten utwór grany jest w teatrach wyłącznie na podstawie pana adaptacji, w Polsce ostatnio bardzo ciekawą premierę przygotował Jacek Bunsch w Gdyni. Co pana zainteresowało w osiemnastowiecznej powieści?

Przeczytałem tę książkę, kiedy studiowałem romanistykę na Oxfordzie. Wydała mi się niezwykła, wspaniała, znakomicie napisana. Traktowałem ją też jako najlepszy podręcznik edukacji seksualnej. Pikanterii dodawał fakt, że autor Choderlos de Laclos okazał się postacią dość tajemniczą. Pojawił się i zniknął. Bardzo chciałem zrobić adaptację sceniczną jego opowieści. Próbowałem zainteresować nią wiele teatrów. Niestety, bez skutku. Wszędzie słyszałem, że utwór oparty na listach jest całkowicie ateatralny. Po 10 latach prób i starań zastosowałem pewien fortel. Kiedy Royal Shakespeare Company zamówiło u mnie sztukę, wysłałem im ten tekst, nie podając tytułu. Kiedy zorientowali się, że to"Niebezpieczne związki", byli bardzo nieszczęśliwi.

Ale kiedy odnieśli sukces, zmienili zdanie?

Nie od razu. Na początku pokazali sztukę w Stratfordzie na małej scenie, pod koniec sezonu. 23 przedstawienia szły przy kompletach. Potem więc przenieśli ją do Londynu, gdzie z dużym sukcesem grana była przez pięć lat.

Podczas spotkania ze studentami Akademii Teatralnej w Warszawie powiedział pan, że reżyserem filmowym został na znak protestu.

W Anglii jest tradycja pielęgnowana przez teatr, że każda wystawiana sztuka ma służyć autorowi. Zupełnie inaczej jest w filmie. Tu wszystko ma ewidentnie służyć reżyserowi. Tak więc, żeby i w kinie mieć coś do powiedzenia, zająłem się reżyserią filmową, bo zdarzało mi się pracować z reżyserami, którzy nie słuchali ani jednego słowa.

W sukcesie ekranizacji "Niebezpiecznych związków", która przyniosła panu Oscara, pański udział nie ograniczał się jednak podobno wyłącznie roli scenarzysty?

Zdecydowanie. Tu miałem właściwie wolną rękę. Długo zastanawiałem się, kto powinien być reżyserem tego filmu. Kilku kandydatów odpadło, bo okazało się, że są zaprzyjaźnieni z Milošem Formanem, a on też myślał o własnej ekranizacji utworu. Zaproponowałem więc Stephena Frearsa, który był reżyserem telewizyjnym, ale bardzo mi odpowiadało to, co robił. Producenci w końcu dali się przekonać. Zastanawiałem się nad obsadą. Johna Malkovicha zobaczyłem w teatrze i nie miałem wątpliwości, że będzie idealnym odtwórcą postaci wicehrabiego de Valmont, podobnie było z Glenn Close w roli Markizy i z Michelle Pfeiffer jako Madame de Tourvel. Zgodzono się na wszystkie sugestie. Ustalono tylko, że nasza ekranizacja ukaże się jako pierwsza, przed wersją Formana, która otrzymała potem tytuł "Valmont". Musiałem się spieszyć ze scenariuszem. W ciągu roku wszystko było gotowe.

Problem "niebezpiecznych związków" wydaje się interesować pana od dawna. Jest również osią takich filmów, jak "Carrington" czy "Całkowite zaćmienie". Czy podejmując te tematy, chce pan oswoić widza i czytelnika z tzw. trudną miłością?

Tak, to jeden z obszarów, które badam jako pisarz. Od lat fascynuje mnie problem tyranii miłości i seksu, a równocześnie chęć ustalenia różnicy między nimi. Widać to doskonale właśnie w utworze "Carrington". Zacząłem nad nim pracować tuż po lekturze biografii malarki Lytton Strachey, napisanej przez Michaela Holroyda. Właściwie jej chciałem poświęcić scenariusz filmu, bo choć tytuł dotyczy mężczyzny, to jednak bardziej wzrusza mnie jej opowieść.

A "Całkowite zaćmienie"?

Ten dramat ma swoją bardzo długą historię. Napisałem go w wieku 20 lat. To była pierwsza sztuka dla Teatru Royal Court. Od tamtego czasu sporo w niej zmieniałem. Zanim stała się scenariuszem filmu AgnieszkiHolland, przeszła pewną ewolucję. "Całkowite zaćmienie" poza wszystkim dotyczy dwóch postaw artysty: młodego, który uważa, że głównym powodem pisania jest chęć zmienienia świata, i starszego, który pisze przede wszystkim dla własnej przyjemności. Ponieważ, jak mówiłem, pomysł napisania utworu pojawił się, gdy byłem niemal równolatkiem Artura Rimbauda, jego postawa była mi bliższa. Bardzo mocno się z nim identyfikowałem, a w dodatku nie znosiłem Paula Verlaine'a. W miarę upływu lat coraz bardziej zacząłem szanować Verlaine'a, jego pracowitość i systematyczność. Choć w ocenie talentu literackiego wyżej stawiam Rimbauda.

A którą postawę dziś pan wyznaje?

Jeszcze do końca nie wyrobiłem sobie zdania.

Zapytam więc inaczej: pisarz powinien objaśniać świat czy próbować go zmieniać?

To bardzo trudne pytanie. Uważam, że nie tylko pisarz, ale w ogóle artysta może próbować zmieniać świat jedynie wtedy, kiedy go właściwie interpretuje. Tu przychodzi mi myśl waszego rodaka Josepha Conrada, który napisał: "Artyści powinni sprawiać, żeby ludzie czuli, myśleli i widzieli. Powinni też dawać ludziom to, czego od nich oczekują. A ponieważ nie wiadomo do końca, czego oczekują, powinni im dawać prawdę". Ja dodałbym jeszcze: "I uczyć tolerancji", bo niewiedzę i niezdolność rozumienia innych kultur uważam za jedno z największych zagrożeń dla współczesnego świata.

Wątek homoseksualny w relacjach bohaterów "Całkowitego zaćmienia" wywołał u niektórych widzów ostry protest. Nie miał pan kłopotów z tą sztuką w Anglii?

Na początku były spore kłopoty z cenzurą. Pierwsze pokazy zakończyły się wręcz interwencją policji w teatrze i trzeba było usunąć z tekstu niektóre fragmenty. Na szczęście w trakcie wystawiania sztuki zmieniło się prawo i potem mogliśmy grać ją bez skrótów.

Jeden z bohaterów pana utworów mówi: "Małżeństwo to powolna śmierć dla miłości". Zgadza się pan?

Drażliwa sprawa. Ponieważ od 25 lat jestem żonaty, nie bardzo wypada mi się zgodzić.

Najpierw mówiono o panu jako dziecku szczęścia, potem - o człowieku sukcesu. Czy odczuwał pan kiedykolwiek chwile zwątpienia?

Tak, po 10 latach od debiutu zablokowałem się i właściwie nie mogłem nic napisać. Tym, co mnie wyciągnęło, były "Opowieści Hollywoodu".

Brecht mówi w tej sztuce, że Ameryka to "płytkość i fałszywa uprzejmość. Na każdym drzewku znajduje się tu metka z ceną". Jak pan odbiera Amerykę?

Bardziej przekonuje mnie opinia, którą w mojej sztuce głosi Odon von Horwath. On zaś dostrzega w Ameryce tragiczną niewinność. Jej mieszkańcy widzą świat w prostych kategoriach. Są skłonni do podejmowania głupich decyzji. I ta ich nieświadomość zła...

Do Horvatha ma pan chyba szczególny stosunek?

Jako pisarz pojawił się w szczególnie trudnym momencie mojego życia, kiedy sam przestałem pisać. Wtedy właśnie nadarzyła się okazja tłumaczenia jego "Opowieści lasku wiedeńskiego". A potem, kiedy już pisałem swoje "Opowieści Hollywoodu", znów mnie uratował. Wcześniej długo zastanawiałem się, jak połączyć dramaturgicznie wątki Tomasza Manna, Henryka Manna i Bertolda Brechta. W końcu wymyśliłem, że świetnym łącznikiem będzie właśnie Horwath.

W "Opowieściach Hollywoodu" fikcja splata się z rzeczywistością, z czego niewielu czytelników zdaje sobie sprawę...

Kiedy czytam biografie sławnych ludzi, mam wrażenie, że autorzy pokazują ich takimi, jakimi sami chcieliby ich widzieć. Mnie bardziej interesuje to, kim opisywane postacie są naprawdę. Wszelka fikcja jest jedynie uzupełnieniem wizerunku. W "Opowieściach Hollywoodu" fakty z życia von Horwatha są prawdziwe, choć uzupełniłem je własną biografią, głównie doświadczeniami dotyczącymi Hollywood.

Heinrich Mann narzekał: "Cała moja sława w USA stoi na nogach Marleny Dietrich". Zapytam więc przewrotnie: na czyich nogach stoi pana sława?

Mam nadzieję, że sława pisarska stoi na moich własnych.

Ale aktorska podobno na nogach Leonarda DiCaprio?

Tak, mój aktorski debiut, niewielki epizod w "Całkowitym zaćmieniu", to był pomysł Leonarda DiCaprio. Taki jego kaprys. Jako odtwórca jednej z głównych ról uznał, że to zabawne, jeśli scenarzysta wystąpi w swoim własnym filmie. Męczył tym Agnieszkę Holland i w końcu się zgodziła.

Jedną z najnowszych pana książek "Jonathan Strange i pani Norwall" określono mianem "Harry Potter" dla dorosłych. Zgadza się pan z tą opinią?

Podoba mi się, bo jednym z kryteriów mojego działania jest robić coś zupełnie innego niż dotychczas. Są artyści, którzy wypracowują swój styl, kontynuują, drążą. Ja może jestem bardziej rozpustny i lubię czerpać z różnych rzeczy. Pisanie dla filmu jest zdecydowanie łatwiejsze. Kiedy jednak kończę scenariusz, marzy mi się ta "męka i udręka", za jaką uchodzi praca dla teatru. Mozolne pisanie sceny po scenie, potem konfrontacja z aktorami, praca z nimi. To wydaje się tyleż absorbujące, ile fascynujące. Wysiłek ten jednak wymaga większej daniny krwi. Zabiera trzy, cztery lata. W tym czasie potrzebuję czegoś, co uwolni mnie od tej męki. I wtedy, jak mówiłem podczas spotkania ze studentami, wskakuję do tego kasyna, które nazywa się kinem.

Wspomniał pan, że od 25 lat nie może skończyć pewnej sztuki. O czym będzie ten utwór?

To będzie opowieść o tym, jak niemoralnie jest być szczęśliwym. Wszyscy ludzie szczęśliwi, których dotąd spotkałem w życiu, mieli w sobie też coś złowieszczego.

***

Christopher Hampton

Urodzony w 1946 roku, jeden z najciekawszych współczesnych dramatopisarzy brytyjskich. Rozgłos przyniosły mu znane również w Polsce dramaty, m.in. "Filantrop", "Dzikusy" (o masakrze Indian brazylijskich), a przede wszystkim "Opowieści Hollywoodu" (portret niemieckiej emigracji artystycznej w USA w czasie II wojny światowej) oraz zekranizowane przez Agnieszkę Holland "Całkowite zaćmienie" (historia związku Paula Verlaine'a i Artura Rimbauda). Hampton jest również autorem filmowej adaptacji "Niebezpiecznych związków", nagrodzonej Oscarem. Ma też za sobą dobrze przyjęty reżyserski debiut filmowy "Carrington".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji