Artykuły

"Żywot Józefa", czyli uroda teatru

"Żywot Józefa" Mikołaja Reja w reż. Jarosława Gajewskiego w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.

"Żywot Józefa" Mikołaja Reja był ulubionym dramatem staropolskim Kazimierza Dejmka, wystawiał go aż trzy razy. A teraz porwała się na niego Akademia Teatralna - we wspólnym projekcie z Dzielnicowym Domem Kultury na Ursynowie. Zagrała w nim czwórka aktorów dyplomowanych, na czele z reżyserem, znakomitym pedagogiem Akademii Jarosławem Gajewskim, oraz studenci drugiego roku kierunku aktorstwa muzycznego.

To biblijna historia o Józefie sprzedanym do Egiptu przez złych braci, który robi tam karierę, a na koniec wybacza braciom i sprowadza ich do siebie. Największą radością tego moralitetu jest sama staropolszczyzna. Chwilami słucha się jej jak obcego, choć na ogół zrozumiałego języka (słowacki?). Jest jędrna, obrazowa, w równocześnie stwarza niezwykły klimat niemal surrealnego rytmu. Pracował nad nią znakomity ekspert, Patryk Kencki. Na premierze powtarzał, że to wersja najbliższa oryginałowi. Bardziej niż Dejmka, który sztukował "Żywot" swoimi wstawkami.

Sama opowiastka jest prościutka - Józef postępuje cnotliwie, więc dostaje za to nagrodę już tu na ziemi. Jest trochę starożytnym, a może XVI-wiecznym Kandydem, wiecznym pechowcem, ale takim który wychodzi na swoje - bo wierzy w opiekę Boga. Teza to nie tylko nieskomplikowana, ale nieprawdziwa. Nagrodę nie zawsze odbiera się na ziemi, nawet jeśli Rej napisał coś takiego i wydał w roku 1545. Co się więc stało, że na końcu poczułem się wzruszony? A widownia zerwała się z miejsc i długo klaskała.

Zapewne z wielu powodów. Staropolskie dramaty to okazja do zabawy w teatr i ci ludzie bawią się na scenie świetnie - aranżując kapitalnie naiwność poszczególnych sytuacji, scenicznym ruchem, głosami, mimiką. Podkreślając tym wszystkim pewną umowność (aktorzy wchodzą z roli w inną rolę zmieniając na scenie szczegóły strojów), a przecież nie popadając w prześmiewczość.

Kluczowym składnikiem opowieści staje się piękna muzyka Marii Pomianowskiej, wybitnej specjalistki od muzyki stylizowanej na wschodnią, wykonywana w tle przez czteroosobowy zespół z udziałem kompozytorki. Ale nastrój budowany jest tu na wszelkie sposoby. Kapitalną, prościutką scenografią Marka Chowańca, gdzie nad chałupką ze staropolskim arrasem piętrzą się piramidy. Zaś oddane do dyspozycji aktorom sześciany, którymi można zamarkować przeróżne sytuacje, powinny posłużyć ważnej lekcji, czym jest teatralna konwencja. Budują nastrój także wyśmienite, niezwykłe kostiumy Anny Adamek. I choreografia Katarzyny Małachowskiej.

Właśnie: muzyka, scenografia, kostium y. Nie widziałem żadnego z przedstawień Dejmka o Józefie. Ale widziałem jego "Dialogus Passione" o Męce Pańskiej. On bawił się czystą staropolszczyzną - postaci były w polskich strojach z tamtej epoki, podobnie muzyczne dźwięki. Tu pomimo pieczołowitej wierności tamtemu słowu mamy stylizację na klimaty nieokreślonego Wschodu. Można i tak. W końcu materia tej sztuki dziejącej się w większości w "mieście Eipt" daje rozmaite możliwości stwarzania światów.

Aktorskim numerem jeden była dla mnie aktorka zawodowa, Małgorzata Lipmann (także asystentka reżysera). Jej Żona Potyfara, próbująca usidlić Józefa, balansuje między śmiesznością i dramatem serio, co staropolskie, nieco sztuczne frazy, podkreślają jeszcze bardziej. Jej emocje kobiety zakochanej, a potem drapieżnicy podkreśliły siłę archetypu, obecnego w najodleglejszych epokach. Ludzie byli jednak podobni do dzisiejszych, nawet jeśli nie tacy sami.

Hubert Paszkiewicz, obiecujący aktor Teatru Narodowego, świetnie wyważał między umownością moralitetowego świętego i żywego człowieka - Józefa. A ileż temperamentu wydobyła z siebie Joanna Halinowska jako Achiza, służąca żony Potyfara! W duecie z Lipmann były niemal szekspirowskie. Siłą aktorskiego doświadczenia to wszystko zwieńczył sam Gajewski w podwójnej roli: Jakuba, ojca Józefa i Potyfara.

No i młodzi ludzie. Jakże konsekwentnie tworzyli oni rozedrgane, świetnie dopasowane, kombo, raz braci Józefa, raz służby Potyfara, kiedy indziej jeszcze postaci zamkniętych w więziennej piwnicy. To na ich głosach opierał się śpiew, ale też oni przesądzili o tym, że całość pracowała jak dobrze naoliwiony mechanizm.

Pisząc o przedstawieniu "Marat-Sade" Wawrzyńca Kostrzewskiego, też z Akademii Teatralnej, przyznałem pewien prymat paniom. Tu z kolei wyróżniali się panowie: Wojciech Melzer (Podczaszy), Maciej Kozakoszczak (w potrójnej roli: Zabulona, Pachołka i więzionego Piekarza), Juliusz Godzina (Kupiec, potem Dworzanin). Ale ich przewaga nad resztą była niewielka, może zdecydowały dodatkowe okazje do własnych wyrazistych etiud.

Wymienię więc i pozostałych: Ada Dec, Maja Polka, Tomasz Osica, Maciej Dybowski, Olga Lisiecka, Karolina Piwosz, Natalia Stachyra. Jeśli oni umieją tyle już teraz, polski teatr muzyczny powinien mieć się dobrze. Jeśli tak ładnie umieją i śpiewać, i mówić szczególnie trudnym językiem, polska kultura powinna się mieć dobrze.

Sprawcą złożenia tego wszystkiego w jedną symfonię barw, dźwięków i ruchów jest naturalnie reżyser Jarosław Gajewski. Może mógłbym spytać o jeden, dwa pomysły - dlaczego część braci Józefa to kobiety, a Joanna Halinowska gra poza Achizą także, zresztą efektownego, Faraona? Czy chodzi o dodatkowe podkreślenie umowności? Czy o zachowanie swoistego parytetu płci? Ale kiedy po przedstawieniu Gajewski spuszczał z siebie premierowe napięcie, miał pełne prawo do satysfakcji. Wyczarować coś tak wspaniałego w tak skromnych warunkach, to wielka sprawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji