Artykuły

Teatr ośmiesza się sam

Niby-dramaty i przedstawienia z nurtu "realteatru", zalewające ostatnio nasze sceny, żyją niewiele dłużej, niż gazety drukujące wczorajsze newsy. Te same newsy, które znajdują odzwierciedlenie w skali jeden do jednego w płodach modnych autorów - pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Zacząłem czytać osławiony "Kod Leonarda da Vinci" i odłożyłem go może po pięciu stronach. Nie, nie oburza mnie ideowa zawartość książki Dana Browna. Szczerze powiedziawszy, jego dyrdymały o potomkach Jezusa i Marii Magdaleny mam w głębokim poważaniu. Z innego powodu porzuciłem lekturę bestsellera. Niesmak wywołuje we mnie forma powieści, fatalna konstrukcja zdań, błędy stylistyczne i cala miałkość, która odbiera Brownowi miano pisarza. Po co czytać coś, co nieudolnie udaje literaturę, skoro obok są rzeczy absolutnie skończone, zwyczajnie mądre i piękne? Podobne odczucia dopadają mnie coraz częściej w teatrze. Szczególnie, gdy oglądam kolejne płody młodej polskiej dramaturgii, nazywanej chętnie nadzieją dla polskiej sceny. Zazwyczaj patrzę na to, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to zajęcie całkowicie zbyteczne. Ze świecą szukać bowiem sztuki z wyraziście zarysowanym konfliktem, ciekawie naszkicowanymi bohaterami. Cudowne dzieci młodej polskiej dramaturgii za nic mają bowiem takie drobiazgi jak warsztatowy elementarz. Mierzą wyżej - w artystyczne eksperymenty.

Dwa przykłady z ostatnich dni. Teatr Stara Prochoffnia w Warszawie, "3x2" Tomasza Mana w reżyserii Piotra Łazarkiewicza. Spektakl - sceniczny potwór, zrodzony z jednego z najgorszych dyplomów w historii warszawskiej Akademii Teatralnej, ubiegłorocznej "Generacji". Łazarkiewicz poprosił wtedy grono młodych autorów o nadesłanie krótkich kawałków, które złączone w całość dadzą portret pokolenia dzisiejszych, powiedzmy, 20-lat-ków. Rzecz raziła eksploatowaniem najbardziej wytartych stereotypów, myślową pustką, wreszcie trudną do wytrzymania przewidywalnością poszczególnych scen i zwyczajną nudą. Reżyser na jednym gniocie jednak nie poprzestał. Zamówił u Tomasza Mana, autora jednego ze składających się na "Generację" monologów, dwie kolejne mini-scenki, aby złożyć je w coś na kształt jednoaktówki w trzech odsłonach. I niestety dostał to, o co prosił. Efekt - dwoje młodych, zapewne utalentowanych aktorów na niemal pustej scenie mierzy się z potokiem banalnych do bólu słów. Na dodatek autor przedstawienia, chcąc spotęgować wrażenie, każe im grać niby ze sobą, a w istocie obok siebie. Dziewczyna więc udaje, że nie ma chłopaka, chociaż on jest. Przechadza się po scenie, czasem przystanie, zapatrzy się jak sroka w gnat. Miał to być ponoć teatr intymny. Rewolucyjne odkrycie monodramu z udziałem więcej niż jednego wykonawcy. Kolejny eksperyment z badaniem w teatrze sfer najbardziej ekstremalnych; przekraczaniem kolejnych, w istocie nieistniejących granic.

"3x2" to humbug rzadkiej wody, a kłopot zaczyna się od tekstu. Autor operuje przedziwnym językiem, który oscyluje gdzieś pomiędzy blokowo-tramwajową nowomowa a zwrotami w stylu starej dobrej Mniszkówny. W Starej Prochoffni mam poczucie, że pęka rozdęty ponad miarę balon o nazwie Tomasz Man. Dzięki jałowej w gruncie rzeczy, choć momentami drastycznej w wymowie psychodramie "111" grono prominentnych krytyków uznało go za spełnioną już nadzieję polskiej literatury dramatycznej. Dziś okazuje się, ile warte są takie klasyfikacje. I jeszcze raz z całą ostrością widać, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Opowiadając szumnie o teatrze intymnym, nie tracąc przy tym znakomitego samopoczucia, Łazarkiewicz zaciągnął Mana na dno samoośmieszenia.

Wieczór numer dwa. TR Warszawa, "Strefa działań wojennych" Michała Bajera w reżyserii Natalii Korczakowskiej. Tym razem można było mieć nadzieję, bowiem ten duet, wsparty aktorskimi talentami Marii Maj i Elizy Borowskiej, stworzył w Studio Dramatu przy Teatrze Narodowym przejmujący, a przy tym zabawny spektakl "Verklarte Nacht". Tym razem

Maria Maj przez pierwszych piętnaście minut mamrocze do siebie jak mantrę jakieś niezrozumiałe słowa. Trudno zrozumieć też Rafała Maćkowiaka, który mówi niewiele, za to biega, skrada się i czołga z packą na muchy. Mówi natomiast Agnieszka Podsiadlik, aktorka obsadzana we wszystkich spektaklach TR

Warszawa, ale znów z lepszym skutkiem mogłaby milczeć. Bowiem Bajer wkłada w usta aktorom paramyśli, których wstydziłby się zamroczony heroinista. Ale wszystko to można przyjąć, i tak robi część krytyki oraz kierownictwo TR Warszawa, za dobrą monetę. Bo przecież w "Strefie działań wojennych" Bajer ma jawić się jako reformator scenicznego języka, który zapomina, że w teatrze najważniejszy był dotąd dialog. Zastępuje go więc serią wewnętrznie rozwalonych monologów. Nie łączą się one w całość, nie ma mowy o postaciach, za to jest o nowych środkach aktorskich. Maćkowiak przebiera się w srebrną zbroję i udaje absurdalnego rycerza, wydając raz na jakiś czas nieartykułowane okrzyki. Maj gada z mikroskopijnym zielonym stworkiem przypominającym żabę Kermita, jakby wśród ludzi nie znajdowała odpowiedniego słuchacza. A Podsiadlik nosi olbrzymie okulary, a poza tym krzyczy, ryczy i szepcze. Nowoczesny teatr eksperymentalny pełną gębą. Można by próbować rozgrzeszać autora Bajera za "Strefę działań wojennych", próbując przypisywać odpowiedzialność za godzinę z okładem bełkotu reżyser Natalii Korczakowskiej. Ale się nie da. TR Warszawa na ukoronowanie sezonu opublikował bowiem antologię "TR/PL: Bajer, Kochan, Masłowska, Sala, Wojcieszek". Sztuki Bajera i Przemysława Wojcieszka ("Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię") już znalazły się na afiszu. Pozostałe, zdaje się, czekają na realizację.

Część krytyki, jak zwykle, rozpływa się, że "najważniejszy teatr" w Warszawie zaczął opisywać wprost polską rzeczywistość. Nie zauważa, że trzy z czterech spektakli zrealizowanych w ramach "TR/PL" ("Helena S." Powalisz, "Weź, przestań" Klaty, a teraz "Strefa..." - chlubnym wyjątkiem jest wspomniana sztuka Wojcieszka) kompromitują scenę Jarzyny i Warlikowskiego. Bo o czym tu w ogóle rozmawiać? Jak zestawiać warszawski wykwit Klaty z przedstawieniami dawniejszych "młodszych zdolniejszych"? Z tamtymi można się było spierać, bo było o co. Niby-dramaty i przedstawienia z nurtu "realteatru", zalewające ostatnio nasze sceny, żyją niewiele dłużej, niż gazety drukujące wczorajsze newsy. Te same newsy, które znajdują odzwierciedlenie w skali jeden do jednego w płodach modnych autorów. Można być pewnym, że o mniemanych "wydarzeniach" sezonu TR/PL za parę miesięcy nikt poza grupą fanów nie będzie pamiętał.

Antologia nie wróży dobrze na przyszłość. Cóż z tego, że Marek Kochan w "Argo" próbuje trawestować na współczesną nutę mit o Jazonie i Argonautach, a Paweł Sala zajmuje się osławionymi praktykami doktora Hagensa? Na wydarzenie jeszcze przed planowaną premierą kreowany jest dramaturgiczny debiut Doroty Masłowskiej "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku". Nikt nie chce zauważyć, że popularna autorka znów zabawia się językiem, ale jest w formie jeszcze gorszej niż w przereklamowanych powieściach. W dodatku narzucona z góry dramatyczna forma wybitnie jej nie służy.

Ale być może nikomu to nie będzie przeszkadzać. TR i podobne sceny skazane są bowiem na produkowanie "wydarzeń" - cóż, że wątpliwej jakości i proweniencji. Polska wytwórnia wyrobów dramatopodobnych pracuje na pełnych obrotach. Wszystkiego najlepszego!

Na zdjęciu: "Strefa działań wojennych", reż. Natalia Korczakowska, TR/PL, Warszawa 2006.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji