Artykuły

Wagary z... Szekspirem

Widziałem przed laty wspaniały spektakl, przygotowany przez młodzież szkolną. Była to "Monachomachia" biskupa Krasickiego. Wyglądało to mniej więcej tak: uczniowie znudzeni lekturą, analizowaną podług programu i schematów polonistycznych, odbili to sobie podczas długiej pauzy, odreagowując się na szkolne nudy; urządzili - pełną wygłupów - zabawę na motywach arcydzieła z kanonu lektury obowiązkowej. Wzięli, co tam mieli pod ręką z rekwizytów szkolnych i zrobili sobie na luzie zabawę w wojnę mnichów. Były to prawdziwie twórcze wagary z lekcji języka polskiego. Zaakceptowane przez mądrą polonistkę, stały się rewelacją ogólnopolskiego festiwalu teatrów amatorskich.

Można - przez analogię - powiedzieć, że na wagary teatralne wybrał się Kazimierz Braun ze swą ekipą aktorską, realizując "Wieczór Trzech Króli lub Co chcecie" Williama Szekspira. Są to wagary z konwencji teatru dramatycznego, z tradycji - przynajmniej najbardziej znanych - wystawiania komedii Szekspira, z obowiązków prezentacji lektur szkolnych...

Nie wątpię, że Braun, gdyby przyszło co do czego, dałby sobie radę z zadaniem tak zwanej poprawnej realizacji tej komedii, a występujący w przedstawieniu zespól udźwignąłby zadania w takim przedsięwzięciu. Nie osądzam więc tych wagarów w kategoriach ucieczki od klasówki, do której się nie jest przygotowanym. Raczej więcej w tym wierności szyldowi teatru, który chce być współczesnym nie tylko z nazwy i w którym oglądaliśmy już większe szaleństwa niż przeróbkę klasycznej komedii na młodzieżowy musical z nowoczesnym folie-ballet. Ponieważ sam noszę w sobie niespełnioną pokusę wagarowania (zwłaszcza jako recenzent), nie jestem zgorszony taką potrzebą teatru. Byle z tego wyszło coś, co koresponduje z szansą pouczającej zabawy, jaką obiecuje tytuł: "Wieczór Trzech Króli".

Zgodnie ze swoimi zasadami, przyjmuję zawsze w teatrze wszystko, jak długo potrafię, życzliwie. Tak też przyjąłem rozwiązanie przestrzenne przedstawienia niwelujące (mimo trudności, jakie nastręcza tradycyjna sala) rozgraniczenie między widownią i sceną oraz granicę między próbą a spektaklem, przejście od aktorskich ćwiczeń fizycznych do "improwizacji na luzie" i zabawy w teatr, złamanie tzw. czystości gatunku, która przecież nie jest wynalazkiem Szekspira, ale bardziej produktem późniejszych czasów, preferujących m.in. specjalizacje, co dzisiaj (może nie w życiu teatralnym, ale tak w ogóle) doprowadziło wiele rzeczy do absurdu. Wkrótce jednak zacząłem podejrzewać twórców przedstawienia o świadomą lub nieświadomą minoderię, zbyt łatwe kokietowanie młodego widza.

A nawet jeżeli moje wrażenie było mylne, zacząłem się czuć na tym przedstawieniu obco, choć mam w sobie niejako z natury dużo zaciekawienia do nowych poszukiwań. Poszukiwania to tu widziałem. Nowego nie widziałem. Spod super-modern formy nie przebijały się do mnie współczesne treści, choć wyeksponowanie postaci donosiciela Malwolia - ubranego we współczesny strój dygnitarski - powinno było mieć swoją nośność.

Może nie byłem najlepszym testerem (choćby dlatego, że różne modne rytmy w muzyce rzadko mnie poruszają), ale nie wyniosłem z tego przedstawienia nic poza konstatacją, że w Teatrze Współczesnym aktorzy - jak trzeba - zatańczyć i zaśpiewać potrafią. Jeżeli tej nauce służył eksperyment, to na ogół się udał. Czy jednak należało to robić na Szekspirze, który akurat właśnie we Wrocławiu zbyt wielkiego szczęścia do realizatorów nie ma i mniej świadomi widzowie gotowi pomyśleć, że jest to autor przereklamowany przez historyków literatury i recenzentów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji