Artykuły

Saletra i morska sól

"Inne rozkosze" wg Jerzego Pilcha w reż. Artura "Barona" Więcka w Teatrze STU w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w miesięczniku Kraków.

Poniedziałek

Cóż pan chcesz? W imię czego się wzbraniasz i "a, fuj!" fukasz? Świat, panie uparty, świat nasz pędzący dziś jest, ostro pędzący, na kolubryny Prousta człek współczesny ni czasu, ni nerwów ni ma! Teatr zatem, aby, jak uczył książę, pokazywać aktualnemu światu i duchowi wieku postać ich i piętno - portretowaniem pędzenia naszego powszedniego parać się winien...! Tak mówi nowoczesny - a tu kłopotliwa dlań niespodzianka. "Inne rozkosze" Jerzego Pilcha, w Teatrze Scena STU przez Artura "Barona" Więcka wyreżyserowane.

Wtorek

To więcej niż niespodzianka - to uroczy paradoks. Oto złotym cielcem rzeczywiście jest skrót, szybkość, prostota. Drobiowa kostka - rosół w pięć minut. Pstryk - i smacznego. Pomijając estetycznie karkołomny i przez to, choć nie tylko, niepowtarzalny przypadek Krystiana Lupy - właśnie taka dziś reguła na scenach panuje. Wszędzie pstrykoperformatyka - a na widowni STU, kiedy Inne rozkosze STU daje, człowiek nagle chce, by na scenie wszystko wolniej się działo, choć i tak jest tam o niebo wolniej niż gdzie indziej. Chce wolniej, stateczniej, aby pełniej było i dłużej trwało. Wadą... Nie, to źle powiedziane.

Niedosytem, nieuchronnym niedosytem dwugodzinnych "Innych rozkoszy" Więcka jest ich krótkość. Chciałoby się, by dłużej się toczyły, by trwały, kropla po kropli działy się o wiele, wiele dłużej. Niechby i nieznośnie długo. Pięć godzin? Osiem? Dziesięć? Chciałoby się, by toczył się tyle czasu, ile trwa niespieszna lektura powieści Pilcha, liczącej w pierwszym wydaniu ledwie 122 strony, lektura przerywana podnoszeniem głowy znad akapitów, parzeniem kawy, smakowaniem tytoniowego dymu na balkonie, patrzeniem przez okno, wędrówkami pamięci po starych rumowiskach. Chciałoby się, by na scenie zmieściło się wszystko, wszystko powtórzyło. By się widmowy światek Pilcha powtórzył, ale dokładnie, detalicznie - słowo w słowo, aż do słowa najmniejszego. W przeciwnym razie bowiem - czegoś brakuje, czuć niedosyt.

Czwartek

Czego brakuje? Kojącego poczucia całości. Uspokajającego wrażenia, że wszystko zostało użyte, że nic nie zostało przemilczane, pominięte, zmarnowane. Owszem, jest u Więcka cały szkielet akcji. Do rodzinnego, wielopokoleniowego domostwa kłopotliwie żonatego doktora weterynarii Pawła Kohoutka przybywa jego aktualna kochanka, ostatnia z jego wielu kochanek. Przybywa nie po to, by pokątnie go odwiedzić i zdławić tym samym nagłą tęsknotę. Przybywa z desperackim postanowieniem, by pozostać z Kohoutkiem na zawsze, więc dalej dzieją się historie tragikomiczne. Jest też lokalny koloryt ziemi cieszyńskiej. Ton tamtych starych domów i ogrodów, tamtych mebli i tamtej odzieży nigdy na czasie, zawsze jakby po kimś, kto odszedł, odzieży starej, lecz wciąż jeszcze dobrej przecież, porządnej, śmiało do dochodzenia, grzech byłoby ją wyrzucić. No i są ludzie - malownicze widma. Tomasz Schimscheiner w roli Kohoutka - męska bidula w trampkach, desperacko skrywająca dygot, co ręce jej nawiedza, kiedy tylko bidula pomyśli, że aferalna wizyta w każdej chwili wydać się może, a wtedy matka biduli wszystkich zabije naprawdę. Umordowana nieusuwalnymi dziwactwami domowników matka Kohoutka (Anna Tomaszewska) i odklejony od świata, nieodwracalnie dziecinniejący ojciec Kohoutka (Marek Litewka). Jeszcze Pastor (Andrzej Róg), na amen utopiony w wysokopiennych kazaniach. Jeszcze duchowy przewodnik Kohoutka, gorzałką i frazami Eklezjasty żonglujący stary Oyermah (Edward Linde-Lubaszenko). Oni i reszta - są mocno, bardzo smacznie. Tak. Lecz co właściwie znaczą słowa "widma malownicze"? Malownicze, czyli - jakie?

Niedziela

W późniejszej prozie Pilcha, opowiadaniu "Sobowtór zięcia Tołstoja", próbując złowić sedno zdań ukochanych bajarzy, narrator sięga po wyroki nosa. "Prawdziwie wielcy - powiada - prawdziwie bliscy i prawdziwie intensywni pisarze mają zapach. Nabokov pachnie morską solą, Jerofiejew - wiciokrzewem, Marquez - saletrą, Zweig - listopadowym niebem. Iwaszkiewicz - sosnowym igliwiem. Broch - spływającymi w dolinę wodami lodowca, Płatonow - rozpaloną kuźnią". Niech będzie i tak, choć Bogiem a prawdą wszystko zależy od tego, kto wącha. Ale zostańmy przy cytowanym katalogu pachnideł i przy koniecznym pytaniu o woń "Innych rozkoszy" i reszty starych opowieści Pilcha: "Tysiąca spokojnych miast", "Bezpowrotnie utraconej leworęczności", kilku kruchych stronic "Indyka Beltsville", czy też tomu opowiadań "Moje pierwsze samobójstwo". Gdyby narrator "Sobowtóra zięcia Tołstoja" i reszty starych opowieści Pilcha obwąchał falowanie własnych zdań, złowiłby coś przypominającego mieszaninę woni morskiej soli z zapachem saletry. Bo maniakalną Pilcha dbałość o detale, zwłaszcza stylistyczne, można postawić blisko identycznej manii Nabokova. I istnieje przypuszczenie, że nie byłoby prozy Pilcha, gdyby nie jego uporczywe wracanie pamięcią do starych rumowisk, do rodzinnego domu w Wiśle i do duchów zmarłych. Tak jak zapewne nie byłoby "Stu lat samotności" i innych bajań Marqueza, gdyby nie dzień, kiedy Marquez wrócił z matką do Aracataki, by sprzedać rodzinne domostwo, i kiedy naraz odgruzowała się Marquezowi cała przepastna przeszłość, dalekie dzieciństwo z dziadkiem Nicolasem Ricardo, który na długich porannych spacerach uczył go chłodu, pogardy dla tanich pocieszeń, i z babką Tranquiliną Iguaran, która zmierzch w zmierzch dawała mu pokaz beznamiętnego snucia cudownych bzdur o duchach zmarłych, nocami spacerujących po domu, wąchających pelargonie i ostrożnie naciskających klamki.

Owszem, każda literatura zrobiona jest z języka, a w ostatecznym rachunku chodzi o stopień nieprzezroczystości słów. Na jednym biegunie są księgi, których fabułę wystarczy porządnie streścić, a już ma się je w garści, nic nie tracąc po drodze. Zdania takich dzieł są niby czyste szyby. Można je skrócić, wydłużyć bądź inaczej jeszcze przeistoczyć, a zmienia to przerażająco mało. Na drugim biegunie istnieją księgi, których sednem jest sposób, w jaki słowa ułożone są w zdania, zdania w akapity, akapity w rozdziały, one zaś - w całość. Tu jest Pilch. Rzecz po prostu w tym, że jeśli chce się inne rozkosze (na przykład je) powtórzyć na scenie, trzeba zadbać o powtórzenie istoty Innych rozkoszy, a nią jest tyleż filozofia, psychologia, socjologia lub inna wielka mądrość życiowa, i tyleż fabuła, lokalny koloryt i ogólna malowniczość figur - ile zapach opowieści, a zapachu tego nie sposób skutecznie powtórzyć, jeśli nie powtórzy się języka opowieści. Słowo po słowie, aż do słowa najmniejszego. Naprawdę intensywnie pachną książki zrobione ze zdań prawie zupełnie nie do przeniknięcia. Zdań (Nabokov kłania się kolejny raz) jak w strzelistym oknie kościoła kolorowe szkiełka, które nie służą do patrzenia na świat za oknem, które w ogóle niczemu użytecznemu nie służą, a są tylko i aż koniecznymi cząstkami większej całości, zwanej ułudą witraża.

Piątek

Niedosyt był więc pisany "Innym rozkoszom" Więcka. Był nieuchronny. Z drugiej jednak strony - i jest to strona świetna - sposób, w jaki Więcek ucieleśnił i uruchomił na scenie cząstki, które z oryginału powieści Pilcha wyłuskał, na tyle jest intrygujący, że widz łaknie naraz - całości. Całości tej dziwnej Pilcha szarej nostalgii, rozchichotaną ironią przekłuwanej w co drugim, trzecim zdaniu. I całości zapachu. Choć tyle zapachu, ile go sunie ze sceny, wystarcza, aby wyraźnie poczuć falujące w powietrzu ślady saletry splątane z falującymi tropami morskiej soli.

---

Paweł Głowacki - krytyk teatralny i recenzent kultury, postać barwna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji