Artykuły

Igranie z Mussetem

Piękna Joasią, młoda żonka miejscowego notariusza, wyraźnie jest znudzona zarówno karesami, jak i scenami zazdrości męża. I właściwie nie bardzo już wiadomo, czy więcej bawi ją oszukiwanie go na każdym kroku, czy aktualny romans z jurnym oficerem stacjonujących w pobliżu dragonów. Marta Lipińska daje zresztą na to jednoznaczną odpowiedź. W jej interpretacji widzimy kobietkę dobrze wprawioną w sztuce udawania, znającą siłę swoich słodkich minek i z góry świadomą własnej wygranej. Tak pokazana Joanna pozwala nawet podejrzewać, że Clavaroche nie uosabia pierwszego wykroczenia kapryśnej pani domu przeciwko świętym zasadom wierności małżeńskiej.

Nie ukrywa także przed, nami, że i nim, nie jest już zbytnio, przejęta. Dużo bardziej od rzeczywistych pokus łóżkowych emocjonuje ją bowiem sama gra, owo niemal perwersyjne balansowanie na skraju przepaści, nocne tajemne spotkania i pokątnie wymieniane uściski pod1 bokiem albo nadto ufnego, albo szalejącego, z zazdrości męża. Chyba dlatego i Clavaroche Krzysztofa Kowalewskiego jest jakoś tym związkiem znudzony. Wierzymy mu, że dość ma już zamykania po szafach - przy tej posturze zwłaszcza - że bardzo szczerze i z głębokim przekonaniem na los kochanka wyrzeka. Tylko honor żołnierza i prawdziwego zdobywcy, każe mu, jeszcze trwać na posterunku i nadal korzystać z miłych okazji. Ot, zwykła, banalna, dobiegająca końca jedna z rozlicznych przygód miłosnych, w dodatku ze szczęśliwym rozwiązaniem. Ona znajduje niespodzianie nową atrakcyjną sposobność do ćwiczeń mężowskiego charakteru i własnego sprytu, on odpocznie i z pewnością rozejrzy się zaraz po najbliższej okolicy...

Ale nas, widzów, tak zarysowana historyjka pozostawia z wyraźnym niedosytem. Zwłaszcza że firmuje ją Musset a nie prześmiewca dzisiejszych trójkątów: i współczesnych obyczajów. Przedstawienie jest sympatyczne, kulturalne, z obsadą doborową, a przecież szczególnie w dalszych partiach, daje poczucie niedookreślenia. Toteż jedni narzekają na nadmiar przerysowań komediowych, inni - wręcz przeciwnie - zarzucają mu niepotrzebną melodramatyczność. Są niestety i tacy, którzy przyznają się po prostu, do nudy. Mimo takich czy innych, prób ożywienia spektaklu aż do niefortunnego pomysłu ze złotym łańcuszkiem, schowanym przez Clavaroche'a niby przez nieuwagę do własnej kieszeni, co pilnie obserwuje pani Joasia. Właściwie trudno się nawet dziwić, że po takim doświadczeniu decyduje się raczej na romans z synem złotnika, który klejnoty dostarcza, a nie zabiera.

Żarty żartami, ale coś w tym jest naprawdę niepokojącego. Rozumiem współczesny strach młodego inscenizatora. (Krzysztof Zaleski) przed zbyt romantycznymi scenami (stąd skreślenie omdleń Fortunia i wielu kwestii jego kłębiących się, tyrad, owej "spowiedzi dziecięcia wieku"), ale wspomniane, dobudówki, jak również zasadnicza zmiana wymowy sztuki niepotrzebnie i wręcz przykro kłócą się ze stylem Mussetowskiego teatru. I chyba z tym, co nam poprzez te swoje igraszki dramatyczne autor chciał powiedzieć. Wydaje się bowiem, że siłą jego teatru jest wprawdzie umiejętne kreślenie charakterów i sytuacji, ale to co, dało mu nieśmiertelność, to właśnie wewnętrzna prawda, owa niezłomna wiara poety w potęgę ludzkiego uczucia.. Stąd tworząc, liczne postacie jakże rozmaitych kobiet i mężczyzn, rozumie Musset doskonale ich cnoty, nie potępia za wady i z reguły pozwala zwyciężać miłości we wszelkich jej odmianach.

Ale miłość być musi. Prawdziwa, nie udawana, najczęściej dopiero się budząca i ledwo uświadamiana. A przecież już silna, już zwyciężająca wszystko i wszystkich lub wręcz przeciwnie - pchająca do tragicznego końca. Pamiętamy dobrze, jak młody był sam Musset piszący te nie wystawiane komedie, jak burzliwe życie prowadził, w jak trudne i dramatyczne sytuacje wciągały go jego wielkie miłości. Czerpał z tych autentycznych przeżyć nie tylko, tematy do pisania, nie tylko inkrustował zdaniami z listów swoich przyjaciółek wypowiedzi własnych bohaterów, ale mimo takich czy innych doświadczeń, tej a nie innej życiowej pozy, wierzył głęboko, że właśnie siła prawdziwych uczuć najbardziej się w życiu liczy. Dlatego, nazywamy go poetą miłości, choćby nie wiem jak żałośnie przebiegał jego własny romans, z George Sand czy Marie Dorval. Miłość w Teatrze Współczesnym reprezentuje tylko Fortunio Mirosława Konarowskiego. To wcale nie mało, zwłaszcza że młody aktor robi to prawdziwie z wdziękiem, uczuciem, i wewnętrznym przekonaniem. Od pierwszego wejścia widać, że ten Fortunio, to raczej początkujący poeta niż prowincjonalny pisarczyk. I tą poezją potrafił Konarowski swą trudną rolę przesycić. Po Chłopcu z deszczu w Teatrze Małym druga to jego duża i znacząca rola. A cieszy szczególnie, jako że tego typu osobowość aktorską - liryczną i romantyczną - bardzo rzadko dziś w teatrze spotykamy. Od pierwszych niemal kroków na scenie mamy aktorów co się zowie charakterystycznych. Stąd kruchość, delikatność, uroda Konarowskiego przy jego niewątpliwej sile wewnętrznej pozwalają wierzyć, że oto rodzi się, aktor, który nie tylko z powodzeniem, wejść może w nie obsadzane role lirycznych amantów, ale zmierzy się z wielkim repertuarem romantycznym. Oby właśnie Musset był na tej drodze krokiem pierwszym, zwłaszcza że okazał się tak udany.

Niestety reżyser postanowił nas zadziwić i sztuką Musseta, udowodnić to, przeciwko czemu autor zawsze żarliwie występował. Pozwolił zatem zatriumfować związkom banalnym nad prawdziwym , uczuciem. Nie dopuścił zatem do starcia miłości z jej namiastkami. A przecież Musset chciał by uczucie Fortunia zatriumfowało nad silnymi doznaniami, pokonując nie dobiegający końca związek znudzonych sobą partnerów, ale pełen pokus, żywy i gorący, zmysłowy związek Joasi z wybranym oficerem.

Łóżko - tak lekkomyślnie usunięte przez scenografa i reżysera ze sceny Teatru Współczesnego - odgrywa w Świeczniku rolę wcale niepoślednią. Toteż, od pierwszej sceny brak go było dotkliwie. Mała, niewygodna sofka nie mogła przejąć ani tej roli, ani tego symbolu. Brakowało właśnie łóżka, na którym Joasia winna się długo przeciągać, chcąc odwrócić uwagę imć Andrzeja od niecnych plotek kancelistów, by zwrócić ją... na siebie. I trzeba przyznać, że grający męża Wiesław Michnikowski, z tej aktorskiej trudności potrafił mistrzowsko wybrnąć. Pozwolił się więc mężowi wysapać i wyzłościć, postraszył żonę błyskiem oka i groźbą gestu, lekko i z prawdziwym wdziękiem przechodząc od burzy zazdrości do troskliwego otulania ją kołdrą, przy wyraźnej chęci pozostania w tym pokoju dla odebrania mężowskiej, należnej mu zapłaty za tyle nerwów i tyle uczucia. W to uczucie zresztą uwierzyliśmy od razu. Michnikowski był przy tym szczerze śmieszny, ale nigdy ponad miarę, zawsze w granicach komedii, a nie farsy. I kiedy się złościł, kiedy przepraszał, i kiedy sobie podchmielił, i kiedy prawił grzeczności żoninym adoratorom.

Oszczędność miejsca kazała scenografowi drugą łóżkową scenę, zlokalizowaną w tymże samym buduarze Joasi (rozgrywającą się, co prawda u Musseta już po zapadnięciu kurtyny, ale za to w obecności ukrytego Fortunia przenieść ma salonową kanapkę., Podkreślało to dodatkowo zamiłowanie pani domu do tego typu niebezpiecznych zabaw i utwierdziło mas w przekonaniu, że tej Joasi bardziej chodzi o efektowne sytuacje niż o to, co wydaje się, że chodzić jej powinno.

Scenograf Wojciech Wołyński w ogóle Joasi nie pomógł. Ubierając ją w balowe kreacje, wymyślne koafiury z różami we włosach odebrał jej wdzięk małej, prostej mieszczaneczki, nudzącej się w domu i u boku dużo starszego, nieciekawego męża, szukającej rozrywki w ramionach krewkiego huzara. "Rzecz dzieje się w małym miasteczku" - tę uwagę, (jakże istotną dla całej sprawy) umieścił autor zaraz po obsadzie sztuki. Na próżno szukać jej w programie, teatralnym czy w scenicznej. realizacji.

Ale przez zetknięcie z prawdziwym uczuciem, młodziutkiego zakochanego w niej chłopca każe Musset zrozumieć Joasi, gdzie powinna szukać szczęścia, łączącego potrzeby ciała z tęsknotami serca. Na scenie Teatru Współczesnego zbyt, chyba późno dociera to do Joasi, bardziej zresztą od samego początku kierującej się zewnętrznymi pozorami niż naturalnymi chęciami. Gdyby, nasza piękna Marta pozwoliła sobie rozburzyć snem włosy, swobodniej się rozebrać i mocniej Krzysztofowi Kowalewskiemu przycisnąć, gdyby odrzuciła choć połowę tak misternie wystudiowanych minek i zechciała wyraźniej reagować na męskie ataki - wszak wszyscy, trzej, choć każdy na swój sposób kochają ją - myślę, że spektakl zyskałby znacznie, i dopiero wtedy rozbłysnąłby w pełni. Bo mimo wszystko na tę historyjkę - choćby najzgrabniej pokazaną - o znudzonych sobą partnerach, którzy własnym cynizmem i zblazowaniem zarażają młodzieńczego Fortunia (miast dać się jego uczuciem porazić), szkoda jednak tego autora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji