Artykuły

Na Kontakcie zdarzył się cud

"Mewa" Teatru Kretakor z Budapesztu na XVI Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt w Toruniu. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

W Toruniu poniósł klęskę teatr polityczny, zwyciężył - psychologiczny. Zawiedli wszyscy. Nawet słynny Jan Fabre ze swoim "Aniołem śmierci", który okazał się teatralnym niewypałem. Honor teatru podczas tegorocznego festiwalu Kontakt uratował Arpad Schilling swoją genialną inscenizacją "Mewy" Czechowa.

Największą atrakcją, czy może wręcz głównym daniem tegorocznego Kontaktu, miał być występ teatru Troubleyn z Antwerpii. Słynny Jan Fabre, znany z bezkompromisowości teatralnych działań, od kilku lat przygotowywał widowisko, które miało wstrząsnąć widzem, zmusić go do zastanowienia się nad misterium ludzkiego odchodzenia. "Anioł śmierci" w otoczeniu czaszek, piszczeli i wyschniętych mumii z anatomicznego muzeum okazał się nijaką w smaku zupą na starych kościach.

Zapach starzyzny unosił się także nad przedstawieniem "Trzech sióstr" z wileńskiego Teatru Małego w reżyserii Rumasa Tuminasa. Zawiódł etatowy faworyt festiwalu, czyli Oskaras Korsunovas. "Miesiąc na wsi" z Łotwy mógł zachwycić tak jak prowincjonalnego miłośnika motoryzacji zachwycała niegdyś syrena, skoro nigdy nie widział na oczy i nie poprowadził maybacha.

Kiedy do diaska - pytaliśmy się wzajemnie - zobaczymy znów teatr, w którym ludzie mówią do siebie ludzkim głosem i o ludzkich sprawach? Czy aby go ujrzeć, nie będzie nam potrzebna któraś z kolei (wybiórcza tym razem) reforma teatru, która polegać będzie na ukróceniu reżyserskich figlasów, piruetów, potrójnych salt i przywróceniu szacunku dla tekstu i wypowiadających go ludzi? Odpowiedź nadeszła ostatniego dnia festiwalu.

Naga scena, czarne deski podłogi, czarne ściany, miejsce gry otoczone krzesłami dla widzów. Tak zwykliśmy sobie wyobrażać przedstawienia scen alternatywnych, antyscenografię, która przez kilkadziesiąt ostatnich lat stała się wyeksploatowanym ze szczętem banałem. A jeszcze grać w "czymś takim" Czechowa? A gdzie nastrojowo podkręcona naftowa lampa, nieodzowny samowar i inne rekwizyty, bez których - jakby się wydawało - trudno wyobrazić sobie choćby taką "Mewę"?

A jednak to jest możliwe. W Toruniu na koniec festiwalu obcowaliśmy z teatralnym cudem, dane nam było doznać całkowitego zespolenia widzów i aktorów w jednym wspólnym przeżyciu, a to w teatrze zdarza się bardzo rzadko. "Mewa" w reżyserii Węgra Arpada Schillinga, znanego już w Polsce również dzięki toruńskiemu festiwalowi, przez jednego bodaj z angielskich krytyków nazwana została "Czechowem obranym do kości".

Jest w tym określeniu entuzjazm wobec pracy Schillinga i aktorów teatru Kretakór, ale sama metafora jest wobec tej "Mewy" kompletnie chybiona. Bo to nie żaden szkielet Czechowa, lecz twór żywy, z pulsującym krwiobiegiem, kreacja wypełniająca sobą całą teatralną przestrzeń, łącznie z widownią, która włączona jest w akcję sztuki. I to nie tylko dlatego, że oświetlona jest nie tylko scena i widownia, zaś aktorzy przechodzą przez rzędy widzów, siadają obok nas, są z widzami. Poraża intensywność tej gry, niesłychana prawda każdej sceny, tu nie ma żadnego udawania, chwili dekoncentracji, to wszystko zdarza się naprawdę, krótka radość wyrażana półuśmiechem, niekłamane Izy. Świat Czechowa, małe ludzkie niespełnienia, wielkie tragedie, uczucie, którym chciałoby się obdarzyć drugiego człowieka, a nie można mu go dać - to wszystko jest sprawą także nas, siedzących i współuczestniczących. A przy tym wszystkim aktorzy Schillinga mają w sobie niesamowitą "podwójność". Skoncentrowani na świecie Czechowa odrzucają na chwilę tę iluzję, mrugają do nas, Arkadina kokietuje siedzącego obok mnie doktora, Trigorin pożycza od widza długopis. I staje się cud. Ten świat mimo wszystko trwa dalej. Bo jesteśmy jego częścią. Nie ma w tej "Mewie" finału zapisanego przez Czechowa. Nie słychać strzału, którym Trieplew kończy swoje życie. Nie jest potrzebny. Chrupot rozdeptywanych przez Trieplewa skrzypiec, aktor podbiega do konsolety, rozpaczliwym ruchem wygasza wszystkie światła. Ciemność. Dawno nie widziałem tak porażającej metafory śmierci, przy której bledną wideoinstalacje Fabre'a. Cisza. I dopiero po chwili oklaski.

Jedyny spektakl, który przyjęto stojącą owacją. Na Kontakcie zobaczyliśmy prawdziwy psychologiczny teatr naszych czasów, coś, co sam Stanisławski przyjąłby zapewne jako logiczną kontynuację swojej artystycznej doktryny. To Czechow stuprocentowy, dalej tej destylacji prowadzić się już nie da. Niechby ta "Mewa" przyfrunęła do naszego kraju jeszcze raz.

Hasłem tegorocznego festiwalu miały być "rewolucja młodości", multimedia, teatr polityczny, teatr "co się odwołuje". A to do problemów społecznych, a to do socjalizmu wracającego w marzeniach naszych milusińskich. Żadne z tych przedstawień nie wzbudziło zainteresowania ani jurorów, ani nas, akredytowanych w Toruniu. Grand Prix oraz nagrodę dziennikarzy zdobyła węgierska "Mewa", jedną z trzech głównych nagród przyznano omskim "Letnikom", o których pisaliśmy już kilka dni temu. Zwyciężył nie teatr młody, nie teatr polityczny, lecz ten, który zajmuje się tym, co od zawsze jest jego zadaniem: opowiadaniem wciąż tej samej historii człowieczego losu. Chwalą za to toruńskiemu festiwalowi, bo choć w tym roku oglądanie wielu przedstawień było ciężką pracą - te dwa spektakle były nagrodą bezcenną.

Na zdjęciu: "Mewa", Teatr Kretakór, Budapeszt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji