Artykuły

"To śpiewała Ordonka"

W teatrach nie ma lekko - lepiej się ubrać wygodnie - Ciekawy spektakl na piasku - Nie wszędzie "nowi" dobrze sobie radzą... Duda-Gracz namalował świetny portret Śląskiej - Trwa Chopinowski maraton - relacja będzie za tydzień

Zapomnijmy o tym, że kiedyś teatr był rozrywką. Ze rozsiadaliśmy się wygodnie w fotelach, czekając na podniesienie kurtyny, a potem wyborni aktorzy bawili nas rolami w dobrze skrojonych farsach, wzruszali melodramatem lub porywali wspaniałą interpretacją klasycznych tyrad, monologów, dialogów. Dzisiaj, w Warszawie, teatralny bywalec nie ma łatwego żyda, a życzliwi znajomi, którzy już to i owo widzieli, uprzedzają, by przed pójściem na kolejną premierę włożyć wygodne buty, by nie wyciągać z szafy atlasów i jedwabiów, bo nie będzie nam lekko. Najlepiej w tenisówkach i dżinsach. Dopiero co opisywałem Państwu, jak w Centrum Sztuki Studio trzeba było biegać po piętrach za aktorami, by w locie uchwycić choć jeden wątek "Tamary", a już' w teatrze "Szwedzka 2/4" każą nam brodzić w piasku i siadać na workach wypełnionych słomą. Słowa: widz i widownia wychodzą z obiegu - pozostawać jedynie widzem, to niemodne, trzeba być uczestnikiem wydarzeń, przekreślać dystans dzielący dotąd aktorów od publiczności, wspólnie przeżywać ogarniającą nas zewsząd teatralną rzeczywistość.

Nie każdy to lubi, a poza tym nic każdy łatwo się przyzwyczaja do takiego odbioru sztuki. Myślę jednak, że właśnie wspomniane wyżej piętra i worki ułatwią przełamywanie uprzedzeń, bo chociaż nie zapewniają wygody, to zapewniają znaczące doznania artystyczne; męczymy się odrobinę, to fakt, ale - w dobrej sprawie i wychodzimy z teatrów z przeświadczeniem, iż pomęczyć się było warto. O "Tamarze" pisałem już w poprzednim Kurierze, dziś zatem parę słów o siedzeniu na workach.

Teatr "Szwedzka 2/4", który jako nazwę przyjął po prostu swój adres, powstał na gruzach reputacji Teatru Popularnego, który już samą nazwą odstraszał publiczność (za co, nawiasem mówiąc, niech mu będą dzięki). Jednakże nic tylko zmiana nazwy .obudziła nagle zainteresowanie tą sceną; przede wszystkim - zmiana profilu artystycznego, zmiana linii repertuarowej, projektowanej teraz przez nowego dyrektora: Wojciecha Maryańskiego. Na swoje "wejście" wyreżyserował "Historię" Gombrowicza; niestety, nie byłem na tym przedstawieniu, choć słyszałem o nim i czytałem jak najlepiej, trafiłem natomiast na drugą premierę: "Wesele krwi" Federica Garcii Lorki, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Kelma. Tragedię andaluzyjską hiszpańskiego poety, napisaną przed blisko 60 laty, a inspirowaną autentycznymi wydarzeniami, choć w sztuce znacznie przetworzonymi.

Kelm zniwelował podział na scenę i widownię; całą przestrzeń teatralnej sali pokrył grubą warstwą plasku, a porozrzucane pod ścianami worki zastępują fotele. Akcja rozgrywa się pośród publiczności - jest kilka terenów gry, zaznaczonych skromnymi rekwizytami, zresztą wręcz naturalistycznymi; woda jest wodą, lód lodem, nie może być żadnej atrapy, bo wszystko przecież rozgrywa się na odległość wyciągnięcia ręki, tuż przed naszymi oczami Tak zainscenizowany utwór Lorki żyje pełnym, gorącym, jak południowy skwar, życiem, wciąga nas w intrygę, w tę tragiczną fascynującą opowieść o nienawiści, miłości i śmierci. Świetne przedstawienie. oparte na znakomitym por myślę scenograficznym właśnie, i bardzo dobrze zagrane, choć przecież aktorstwo nie było w dawnych czasach najmocniejszą stroną teatru przy Szwedzkiej. Doskonałe, wiarygodne postacie andaluzyjskich wieśniaków kreują m. in.: Aleksandra Górska (Matka), Marta Żak (Żebraczka), Antoni Ostrouch (Leonardo), Magdalena Kuta (jego żona). Jedną mam tylko wątpliwość: doceniając chęć zagrania sztuki w nowym przekładzie (dokonanym przez Carlosa Marrodana Casasa), żałuję jednak tytułu "Krwawe gody" z dawnego przekładu Mieczysława Jastruna. Na pewno bardziej poetyckiego, pięknego. Tak czy inaczej - na Szwedzkiej coś się wreszcie zaczęło dziać ciekawego i dyrektorowi Maryańskiemu należy tylko życzyć, aby efektownego startu nic zatarł szarym sezonem.

Parę warszawskich teatrów gra od września lub października pod nowymi dyrekcjami, lecz, jak na razie, tylko "Szwedzka 2/4" zbiera oklaski. Nadzieje, jakie wiązano np. z przyjściem Marka Grzesińskiego na dyrektora Teatru Północnego (czyli dawnej "Komedii"), na razie Jeszcze się nie spełniają. "Komedia" była teatrem, do którego już od lat nikt rozsądny nie chodził, otóż Grzesiński sprawił wprawdzie, że do Północnego wszyscy teraz chodzą, zważywszy jednak, iż wychodzą nieco rozczarowani, zachodzi obawa, że znów chodzić przestaną.

Dotychczasowe rozeznanie wskazuje, iż specjalnością lej sceny będą "spektakle autorskie". Pierwszy przygotował osobiście Grzesiński, budując go na historii Matki Joanny i księdza Grandier z "Diabłów z Loudun" Huxleya; nie byłem jeszcze na nim i chyba nie pójdę, słysząc, co powiadają o nim poważni ludzie, druga premiera . natomiast jest dziełem (autorstwo, choreografia i reżyseria) Marka Sikory. Tytuł "Canmencita" każe się domyślać. Iż rzecz inspirowana Jest przez "Carmen" Prospera Merimeego, i są to, rzecz jasna, domysły słuszne, aczkolwiek z francuskiej noweli niewiele tu zostało. Ogromną zaletą przedstawienia jest to, że trwa niewiele ponad godzinę, innych zalet natomiast nie zauważyłem bełkotliwe dialogi, słabe aktorstwo, jak na parodię - za mało śmieszne, jak na rzecz serio - śmieszy zanadto.

Nie najlepiej zaczął też swój pierwszy sezon nowy szef artystyczny Teatru Powszechnego, Maciej Wojtyszko. Co prawda nad własną. inauguracyjną premierą (adaptacją "Klubu Pickwicka") dopiero pracuje, ale to, co pod firmą teatru pokazał dotychczas, nie budzi entuzjazmu. Przygotowane przez Andrzeja Guca "Wspaniale życie" Anouilha jest spektaklem sennym, bez dowcipu, bez polotu, bez nerwu, choć granym m. In. przez Janusza Gajosa, Jerzego Przybylskiego, Mirosławę Dubrawską, Wiesławę Mazurkiewicz i Danutę Kowalską, czyli - jak się to mówi - w obsadzie znakomitej.

Nie jest zresztą najlepsza sama sztuka, choć oparta na wybornym pomyśle. Oto po rewolucji (nie wiadomo dokładnie jakiej, gdzie i kiedy) rewolucjoniści urządzają coś na kształt muzeum historycznego, w którym nowy, moralnie zdrowy proletariat może oglądać codzienne, obrzydliwe, bo zbyt wygodne, życie swych dawnych wyzyskiwaczy, burżujów krwiopijców nierobów. W tym celu z ogólnej rzezi dawny kamerdyner, teraz działacz, ratuje swych dawnych państwa, protegując Ich do łatwej pracy - odgrywania samych siebie w owym muzeum. Pomysł świetny, lecz materiału zaledwie na skecz, a i pointa, praktycznie biorąc-żadna.

Rozczarował mnie również drugi wieczór w powszechnym: przygotowany bodaj jeszcze za artystycznej dyrekcji Wajdy, recitalowy spektakl: "To śpiewała Ordonka", z piosenkami i monologami z repertuaru i epoki Ordonówny, przypominanymi przez Ewę Dałkowską i Piotra Machalicę. Przedstawienie, wyreżyserowane przez świetnego skądinąd Krzysztofa -Zaleskiego, jest - jak sądzę - pochodną wrocławskiego festiwalu tzw. piosenki aktorskiej, na którym to rokrocznie paru panów wmawia zdezorientowanym aktorkom i aktorom, że potrafią również zaistnieć na estradzie. Oczywiście. niektórzy potrafią - i to świetnie! - ale są to rzadkie przypadki Generalnie rzecz biorąc -i aktorstwo jest kompletnie inną dyscypliną niż sztuka estradowa, wymagająca zupełnie innych predyspozycji. Dlatego m. In. Ordonówna, tak przecież wspaniała piosenkarka, nigdy nie została dobrą aktorką, choć przygotowywał ją do aktorskich zadań sam Osterwa i dlatego m. in. Dałkowska, będąc wspaniałą aktorką. w piosenkarskim programie recitalowym nie trafia do przekonania i ręce same nie składają się do braw. Piotr Machalica tym razem spełnia jedynie rolę tła (choć czasem błyśnie dyskretnym komizmem w jakimś monologu).

W Ateneum - dyrekcja, na szczęście, bez zmian, może też dlatego nie spieszy się z premierami, natomiast w foyer teatru odbyła się nader miła, na swój sposób także wzruszająca, uroczystość odsłonięcia portretu. Aleksandry Śląskiej, ofiarowanego teatrowi przez Jerzego Dudę-Gracza. Jedna z naszych najwybitniejszych aktorek ostatniego półwiecza, przez ponad 30 lat związana właśnie ze sceną Ateneum, zmarła przed rokiem - we wrześniu 1089 - zasłużyła swoją wielką sztuką na upamiętnienie jej talentem malarza najwyższej klasy, jakim jest niewątpliwie Duda-Gracz. I na honorowe miejsce w galerii aktorskich gwiazd Ateneum. Odsłonięcia obrazu, w obecności Dudy-Gracza, a także Wiesława Ochmana i Leonarda Pietraszaka - przyjaciół malarza, których sugestie i rady wspomagały go (jak sam wyznał) w pracy nad portretem - dokonał dyrektor Janusz Warmiński, a piękne i mądre wspomnienie o Śląskiej wygłosił jej kolega jeszcze z czasów studiów w krakowskiej Szkole Teatralnej, .a-potem wielokrotnie współpracujący z nią na scenie, Gustaw Holoubek.

NO I TAK BYŁO W TEATRACH... Ale przecież październik zdominowany został w stolicy przede wszystkim przez Konkurs Chopinowski. Otworzył tę gigantyczną trzytygodniową imprezę koncert inauguracyjny orkiestry. Filharmonii Narodowej, na którym Kazimierz Kord poprowadzi! dzieła trzech najwybitniejszych. polskich kompozytorów po Chopinie: Szymanowskiego ("Stabat Mater"), Lutosławskiego (III Symfonia) i Pendereckiego (Koncert wiolonczelowy, z solistą Romanem Jabłońskim). Dwaj ostatni byli obecni na sali, przyjmując gorące owacje; owację zgotowano także honorowemu gościowi konkursu, hiszpańskiej królowej Sofii, znanej miłośniczce muzyki i bardzo uroczej kobiecie. Królowa Sofia przebywała w Warszawie, niestety, bardzo krótko. Konkurs potoczył się później już, bez jej udziału, a jakie były jego koleje - opowiem za tydzień, w osobnej relacji. Bo niezależnie od organizacyjnych zadziwień (szczególnie jeśli idzie o akredytację dziennikarzy!), to była to jednak impreza zasługująca na nieco szersze omówienie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji