Artykuły

Sztuczny miód

"Niech no tylko zakwitną jabłonie" w gdyńskim TD

Kończy się kolejny sezon artystyczny i nasze teatry nerwowo gonię upływający czas, serwując nam premierą za premierą. Mieliśmy ich ostatnio sporo, a czekają nas - już w samym środku lata - jeszcze co najmniej dwie.

I to w okresie obfitującym na Wybrzeżu w różnorodne wydarzenia kulturalne I Od przybytku w tym wypadku głowa naprawdę boli, lecz na ten temat - przy innej okazji.

Teraz natomiast przenieśmy się na chwilę do Teatru Dramatycznego w Gdyni, który od paru tygodni gra "Niech No Tylko Zakwitną Jabłonie" Agnieszki Osieckiej. Spektakl "szedł" już dosyć długo, nim teatr przy ul. Bema, wzorem niektórych stołecznych scen zaprosił na tzw. oficjalną, uroczystą premierę. Część recenzentów poczuła się w tej sytuacji nieswojo, część zaś uświadomiła sobie po pro stu, że opinia krytyki znaczy w rzeczywistości bardzo mało. Niezależnie bo wiem od tego, co ten czy ów recenzent napisze, jaki wyrok wyda, widzowie i tak zawierzą przede wszystkim sobie. Chodzili na "Jabłonie..." nie czekając na prasowe echa spektaklu i chodzić będą nadal, choćby posypały się nań gromy.

Gromów nie będzie, aczkolwiek przed wizytą w teatrze obaw miałam bez liku. Bywam na Bema regularnie od paru sezonów i sądziłam, że znam możliwości zespołu. Nie potrafiłam też wyobrazić sobie tych artystów w tańcu i piosence, stanowiących jak wiadomo podstawę całego widowiska. "Jabłonie..." to przecież nic innego jak panorama na szych najnowszych dziejów ukazana poprzez melodie, taniec i piosenkę, historia od roku 1918 po dzień dzisiejszy sprowadzona do rodzajowych scenek i obrazków Ilustrowanych muzyką. Wszystkim, którzy podczas ostatnich "konfrontacji" oglądali "Bal" Ettrtre Scoli idea tego przedstawienia przypomni ten właśnie film, w którym czas płynie w zmieniających się rytmach i tanecznych figurach, tyle, że w odróżnieniu od "Jabłoni" - zupełnie bez stów.

Zdziwiłam się więc ogromnie ujrzawszy zespół TD odmieniony nie do poznania - roztańczony i rozśpiewany, pełen wdzięku i naturalności, której nie zmogła nawet widoczna zrazu trema. Reżyser spektaklu, znany choreograf ZYGMUNT KAMIŃSKI wycisnął z artystów siódme poty, lecz cel osiągnęli "Niech no tylko zakwitną jabłonie" - to bez wątpienia przedstawienie utrzymane w całości na przyzwoitym, a nawet dobrym poziomie, ma parę bezspornych zalet: świetne wykorzystanie scenicznej przestrzeni, kil ka niezłych scen zbiorowych (m. in. epizod "reklamowy" w pierwszej przedwojennej części, efektowny finał i aktu poprzedzający wybuch wojny, czy też znakomity fragment "zakazanej" młodzieżowej zabawy w części drugiej oraz subtelno-wzruszająca sceno zaślubin, a także sporo udanych, niekiedy zaskakujących wokalnych solówek, dobrych również aktorsko.

Są one bardzo różne w stylu I charakterze: Zbigniew Gawroński śpiewa np. "Ach, te Cyganki", Urszula Kowalska - słynny standard "Chat tanoga choo-choo"; Małgorzatę Szudarską zapamiętamy jako tragiczną żydowską matkę - Sarę, Barbara Wawrowska pozostanie przede wszystkim komiczną, groteskową Kasią - traktorzystką, która "nie chce za inteligenta", Bożena Kostecka - wzruszającą Ubogą Zakochaną Dwukrotnie zaprezentuje się w tańcu Violetta Zalewska (Cyganka i tańcząca Julia w finale), a zaskoczony tym popisem widz. zada sobie zapewne pytanie, jak to się dzieje, że tak rzadko sięga się w teatrach do umiejętności i możliwości aktorów, nie wykorzystując ich prawie wcale - ze stratę dla sceny i samych artystów.

Dobrych epizodów, doskonale oddanych charakterystycznych postaci jest w gdyńskiej inscenizacji znacznie więcej choćby Zbigniew Bogdański - Antreprener, Andrzej Richter - Bohater Pozytywny, a mimo to, ma to przedstawienie jeden olbrzymi - według mnie - mankament. Swoiście rozumianą dosłowność i kokietowanie widza. Konstatuję to z przykrością, albowiem większość dotychczasowych scenicznych realizacji w Teatrze Dramatycznym, uciekała od weryzmu, a odbiorcę traktowała jako myślącego partnera, do którego nie mruga się porozumiewawczo, dając mu jedynie trochę do myślenia. Tym razem odstąpiono niestety od tej pięknej zasady, próbując brak oryginalnej koncepcji przedstawienia zastąpić efektami "pod publiczkę". Daruję realizatorom świątki. Wybaczę patos i graniczącą z kiczem pretensjonalność zakończenia w tonacji biało-czerwonej, pominę dłużyzny i kulejącą dramaturgię bardzo nierównego, pełnego mielizn I aktu, zwracając za to uwagę na wspaniale brzmienie zespołu muzycznego pod kierunkiem Jarosława Madroszkiewicza i finezję muzycznego opracowania w ogóle (J. Madroszkiewicz i Wojciech Głuch). Nie będę też "poprawiać" scenografii, ponieważ akurat ten projekt Janusza Tartyłły wydał mi się optymalny.

Zauważę jedynie, że całość nie straciłaby niczego bez niefortunnej l'tanii, a zyskałaby prawdopodobnie, znacznie, gdyby nie zilustrowano piosenki "Sztuczny miód" we wspaniałej interpretacji Zofii Świebody. Zofia Swieboda okazało się niezrównaną interpretatorkę "Sztucznego miodu" - piosenki, której słuchać można bez końca, odnajdując w niej za każdym razem jakąś nową myśl, sens, znaczenie. Wystarczy tylko słuchać refleksja nadchodzi sama. Tymczasem gdyńska inscenizacja chce koniecznie tę refleksję ukierunkować. I tak w tle wyrasta krata - stoczniowa brama. Proste to - przerażająco proste i tak naiwne, że płakać się chce. Teatr - zamiast burzy mózgów, budzenia wyobraźni sumień i myśli podsuwa nam "gotowce" - obrazki wedle czyjegoś uznania. Żeby było aktualnie, dosłownie -właśnie tak a nie inaczej. A to niestety już ersatz nie teatr prawdziwy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji