Artykuły

Z TEATRU

TEATR MAŁY: "Willa nad morzem". Dramat w 9 aktach Stefana Grabińskiego

Potomstwo Poego rozpleniło się w ostatnich czasach w literaturze europejskiej, a kto wie, czy ten pijany mistycyzm, lub jak ktoś trafniej określił "naukowy romantyzm" amerykańskiego poety nie rozkrzewi się jeszcze bujniej jako przejściowy objaw neurastenii wojennej, jako ucieczka zmęczonego w straszliwym kataklizmie pokolenia od nędzy biota i krwi tego życia, od normalnej logiki i pychy rozumu ludzkiego.

U nas tylko Stefan Grabiński zbudował ołtarz tej muzie z przerażonemi oczyma i sfinksowym uśmiechem, tej muzie pukającej po nocach piszczelami do okien poetów, zasłuchanej w dialogi zbutwiałych trumien na starych cmentarzach i opowiadającej dziwy okropne o romansach ludzi z trupami o mistyczno-sadystycznych orgiach na dalekich wyspach, o legendowych "Golemach" i "Alrautach" lub o potwornych fabrykantach mumji, zastrzykujących swe tajemnicze eliksiry w żywe jeszcze kobiety, aby utrwalić na twarzach zmuminizowanych rumieńce młodości. Mumia ta ma zresztą dyplom wszech nauk okultystycznych i tem się różni od naiwnego guślarstwa dawnego romantyzmu. Żadna tajemnica "cudologji" nie jest jej obca. Zna równie dobrze sztukę fakirów indyjskich, jak hypnotyzerów europejskich, studjowała z tym samym zapałern sekrety Asyrji i Egiptu, czary królowej Saby, kult Baala i Astarty, jak średniowieczną synagogę szatana, obrządki sekt tajemniczych i wszystkie zdobycze współczesnego medjumizmu.

I ona to natchnęła Grabińskiego. A rzuciła mroki na fantazję niezmiernie wrażliwą, bujną i zuchwałą. Pomimo swego powinowactwa z Poem, Ewersem i Meyriukiem, cała twórczość Grabińskiego, jako nowelisty, ma jednak przeważnie ton własny, jakieś chłodne szaleństwo, jakąś logikę fanatyzmu, i czasem ooś prawie oszałamiającego w swym irracjonalizmie. Taki jest "Demon ruchu", taki jest Grabiński jaką nowelista.

A czemże jest jako autor dramatyczny?

"Willa nad morzem" zrodziła się z tych samych kręgów wyobraźni, z tej samej naukowej upiorowości, z której powstały jego nowele. A jednak jakby coś zmroziło jego fantazję, Jakby jego "demon ruchu" przy wdział liberję paryskiego "Grand Guinolu".

Oto "mąż i żona". Ona niegdyś kochała jakiegoś poetę, raz jeden mu się oddała, sama nie wie dlaczego za niego nie wyszła i sama nie wie dlaczego wzięła innego. Była potem po ślubie taka chwila, że chciała uciec z poetą, ale on nie przyszedł o umówionej godzinie do "gaju czarownic". Nie pożegnał się i przepadł. Po co wyjechał do Ameryki i zginął na morzu. Tak twierdzi mąż, tak ogłosiły dzienniki.

Ale w domu została tragedja: jego cień, jego muzyka i dziecko podobne do niego. Została kobieta, mówią a mężowi: "Kochałam go... wiedziałeś!" Zostało jakieś dręczące podejrzenie i altana w ogrodzie, z której zawsze o tej samej godzinie płynie woń zgnilizny. Nikt jej nie czuje, prócz męża. No! i prócz nas. Trup za tapetą!

A potem przyjeżdża iakiś kuzyn. Dlaczego? Nikt go nie prosił. Nie widział nawet, że w tej małej mieścinie nad morzem mieszkają jego krewni. Przypadek. Ale przypadki mają pono swą "tajemniczą logikę". Kuzyn studjuje psychologię czarownictwa, eksperymentuje

w telepatji i gdyby zjechał do Warszawy, skakałyby może lampy we wszystkich spirytystycznych sałonach i gadałyby, jak najęte, wszystkie wirujące stołki.

Kuzyn jest medjum telepatycznym. Natrętne myśli męża i żony zatapiają w nim krogulcze pazury. Oboje w duszach mają tylko tamtego. Ona: Jak zginą:? On: Zamordowałem! I oto nagle kuzyn zaczyna naśladować bezwiednie ruchy zabitego poety. To się podobno nazywa "synonimja". Strach pełza po scenie. Telepatja zamienia się w ajenta śledczego. Kuzyn na obiad przynosi minog , a mąż minogami otruł kochanka swej żony!

Katastrofa już blizka, ale brak jeszcze ostatniego słowa. Oto jest! Mały chłopczyk usypał mogile b krzyżem między altaną a murem, tam właśnie, gdzie mąż przy pomocy starego sługi zakopał zwłoki poety.

Kto ci kazał?

Ty, tatusiu... we śnie. Przyszedłeś i kazałeś grób usypać poecie.

Teraz żona woła o żandarma i grozi rozkopaniem altany, a mąż wychodzi do ogrodu i... a bum!

Nemezis! Twoje imię jest telepatja!

Przekonany jestem, że gdyby Conan Doyle, który podobno po śmierci swego syna zapisał się do gminy steadystów i wierzy tylko w ciała astralne i promieniowania telepatyczne, napisał nowego Sherloka Holmesa, byłby on nieco podobny do "Wilii nad morzem". Bo cały ten mistyczno-naukowy teatr Grabińskiego jest , właściwie tylko sztuką kryminalistyczną, w której Sherlok Holmes, zamiast starych metod, z dziedziny chemji, fotografji i fizyki, stosuje nowe metody z dziedziny medjumizmu. Nie chodzi tu wcale o dramat dusz ludzkich, o walkę indywidualizmów, o grę namiętności, lecz o popularną demonstrację eksperymentu telepatycznego, przy czem niektóre sceny wywierają wprost wrażenie prelekcji, a inne wywołują takie tylko dreszcze jak np. "Klub samobójców" i "Łódź podwodna", słowem cała ta spekulacja teatralna, która handluje "gęsią skórą", a to się zwie po łacinie - mówimy przecież o "naukowym" dramacie - cutis anserina.

Przy całej swej pretensjonalności literackiej, "Willa nad morzem" należy do tej samej kategorji melodramatów. co głośna swego czasu "Trilby" (hypnotyzm) i "Der Andere" (rozdwojenie osobowości). We wszystkich tych sztukach nowalje naukowe są tylko drożdżami sensacji teatralnej. A zdawało mi się, źe p. Grabińskiego stać na więcej, niż na sensację.

I gdybyż przynajmniej ta jego "Willa nad morzem" była takim "dobrym teatrem" jak np. efektowna opowieść Lindaua o prokuratorze Hallerze, człowieku o dwóch duszach, z których jedna nie wie o drugim, ale Grabiński nie zna jeszcze rzemiosła i strzela w nas tak naiwnie zatruterni minogami, tak niezręcznie sypie swe telepatyczne mogiły nad trupami ofiar, tak wypada z tonu mistycznego, grożąc żandarmami zabójcom, i tak po gospodarsku kładzie rewolwery do kieszeni swych samobójców, że naprawdę jutro zabiorę się powtórnie do czytania jego "Demona ruchu", aby spłukać z siebie "Willę nad morzem".

I wystawa nie była tak pomysłowa jak zwykle i gra artystów miała dużo zgrzytów. Pan Bończa w roli kuzyna stworzył typ raczej ekonomski, niż medjumiczny, a w metamorfozie jego ruchów było więcej humoru, niż telepatii. Nawet p. Brydziński, wykolejony podobno niewłaściwemi wskazówkami autora, zatracał chwilami swój instynkt dramatyczny i zagrał zbyt obcesowo jeden z przełomowych momentów sztuki. Pani Solska rzeźbiła ładnie dialog, ale gra jej była trochę śpiąca, właściwie tytko panna Pajewska w roli małego chłopczyka miała ładną i szczerą dziecięcość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji