Artykuły

Niech stanie się jasność! Kamienica ma hit!

"Czarna Komedia" Petera Shaffera w reż. Tomasza Sapryka w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski na blogu Teatr dla Wszystkich (platformie zastępczej Teatru dla Was).

"Czarna komedia" Petera Shaffera, przygotowana przez Tomasza Sapryka, to w moim przekonaniu jeden z najlepszych spektakli, jaki dotychczas w Teatrze Kamienica udało mi się zobaczyć. Jest to przedstawienie bardzo precyzyjnie wyreżyserowane, z dobrze poprowadzonym zespołem aktorskim, dowcipne, bez jakichkolwiek prób rozśmieszania publiczności za wszelką cenę, zrealizowane z wyczuciem absurdalnej stylistyki Shaffera i pomysłowo rozplanowane w przestrzeni, która z racji swoich gabarytów łatwa dla takiego przedsięwzięcia nie jest. Podczas premiery pierwsza część wzbudziła mój szczególny podziw (świetne tempo, wygrywanie point, żwawy rytm, żadnych pustych fragmentów, inteligentne - jeśli już się pojawiały - sięganie do gagów, uporządkowana eksplozja reżyserskich pomysłów, dopełnianie dialogu zabawnymi sytuacjami, świetnie wyjaskrawione wszelkie niejednoznaczności erotyczne, bardzo dobrze serwowana subtelna ironia zamiast zagrań typowo farsowych), druga poszła nieco słabiej, w żargonie teatralnym powiedzielibyśmy, że "siadła", ale nie na tyle, by nie docenić całego ogromu włożonej pracy reżyserskiej i gigantycznej roboty aktorskiej, które są tutaj widoczne nawet w nieco słabszych momentach. W popremierowych spektaklach na pewno wszystko się dotrze.

"Czarna komedia" po raz pierwszy pojawiła się na scenie Starego Teatru w Krakowie w roku 1965 w reżyserii Zbigniewa Hübnera, który po raz kolejny do tego dramatu powrócił w roku 1994 w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Ten spektakl udało mi się jeszcze zobaczyć, bo utrzymywał się w repertuarze bodaj osiem lat - do dziś w mojej pamięci pozostały role Piotra Machalicy (Brindsley Miller), Elżbiety Kępińskiej (Panna Furnival) czy Kazimierza Kaczora (Pułkownik Melkett). A na widowni Kamienicy udało mi się dojrzeć Katarzynę Skrzynecką, która w tamtej inscenizacji wcieliła się udanie w postać Clei. Obydwa spektakle, mówię teraz o warszawskiej realizacji Hübnera i Sapryka, łączy bardzo wiele. Przede wszystkim znakomicie udało się w tym konglomeracie nieprzewidywalnych zderzeń, potknięć i upadków uniknąć wszelkich przerysowań, które niekiedy mogą gubić aktorów i prowadzić do działań karykaturalnych. Obawiałem się, że zespół aktorów skrzyknięty do realizacji w Kamienicy, nienawykły do grania w takim akurat składzie (zresztą Jana Wieczorkowskiego i Annę Marię Jarosik widziałem na scenie po raz pierwszy, ale dali sobie doskonale radę - to moje największe objawienia tego wieczoru), może mieć problem z osiągnięciem wyrazowej jednorodności i unikaniem skłonności do przesady. Nic takiego jednak się nie stało. Otrzymaliśmy rozrywkowy spektakl na dobrym poziomie, utrzymany cały czas w granicach dobrego smaku, który jest również swego rodzaju satyrą na katowaną śmiechem ludzką hipokryzję. Ciemności, które zapadają na scenie ujawniają cały szereg częstokrotnie głęboko skrywanych i nie zawsze najbardziej świetlanych cech postaci, by doprowadzić do ich demaskacji. Najbardziej odczuje to na swojej skórze Brindsley Miller (bardzo dobra rola Mateusza Damięckiego), młody rzeźbiarz, który wraz ze swoją narzeczoną wydaje się być kwintesencją ludzkiej pretensjonalności, naiwności i głupoty.

Zresztą każdy z aktorów wykorzystuje tutaj swoją szansę - Elżbieta Jarosik (Panna Furnival) w roli sąsiadki Millera udaje abstynentkę, ale nie pogardzi niejedną szklaneczką whisky, do tego jest zdeterminowana katastroficzną wizją końca świata; Jacek Lenartowicz (Pułkownik Melkett, ojciec Carol) zabawnie korzystający z ceremonialnych zachowań byłego wojskowego czy wspomniany już Jan Wieczorkowski w roli Harolda, który znalazł konsekwentnie eksponowaną formę, choć korzystał raczej ze stereotypowych wyobrażeń na temat homoseksualisty, na pokazanie targających nim namiętności z powodu uczuciowego rozczarowania i pełnej pasji skłonności do kolekcjonowania stylowych mebli.

Jaki może być pożytek z komedii w teatrze wiemy doskonale. Widzowie powinni wrócić do domu świetnie rozbawieni i w doskonałych nastrojach. Po wyjściu z "Czarnej komedii" będą się bez wątpienia cieszyć długo i szczerze, dopóki ich znowu nie chwyci za duszę ciemna jak noc rzeczywistość pozateatralna. Dobrze jednak, że Sapryk nie uderza przy okazji w żadne dydaktyczne tony, stara się raczej tylko poprzez zabawne i lekkie sytuacje uświadomić nam, że warto żyć w zgodzie z samym sobą i być wiernym swoim zasadom. Bardzo dyskretnie też akcentuje i to, co niektórzy próbowali wykładać dużo bardziej łopatologicznie - że oto jest jeszcze i inna płaszczyzna zdarzeń (wszak naprawiacz świat(ł)a, Schuppanzigh - Albert Osik, wspomina w finale Pana Boga) z pobieżnego wrażenia zupełnie realnych, autentycznych i nie budzących wątpliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji