Artykuły

Kontakt. Dzień gwiazd

W teatrze jak w biznesie, są metki, które podpisem zaświadczają o cenie i jakości. Niestety czasem podpis jest większy niż dzieło - po piątym dniu Kontaktu dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

Metka nr 1 - Jan Fabre

Tak właściwie są to dwie metki naraz, bo spektakl "Anioł śmierci" dedykowany jest Andy'emu Warholowi. To jego wypowiedzi były inspiracją do napisania tekstu. Taki produkt można sprzedać dość łatwo i bardzo drogo. Performance to występ tancerki zwanej Diabelskim Reporterem (Ivana Jozić), której na czterech ekranach towarzyszy baletmistrz William Forsythe, przechadzający się po salach Muzeum Anatomii. To on jest Aniołem Śmierci. Nie sposób odmówić tancerce niesamowitej sprawności fizycznej. W każdym calu panuje nad impulsami i drgnieniami swojego ciała. Technika doprowadzona do perfekcji. Raz jest jaszczurką, raz insektem, to znowu larwalnym embrionem, który budzi się do życia. Kształtuje swoje ciało, jakby chwilę wcześniej było bezładną masą, składanką pojedynczych elementów. Rozczłonkowanie i decentralizacja. Rodzenie się ciała i jego obumieranie. Na ekranach pojawiają się eksponaty z Muzeum Anatomii. Już nie ludzkie, choć kiedyś takie były. Noworodki w formalinie, trepanowane czaszki. Prawdziwe muzeum ludzkich ciał.

Ogólnie to dość przyzwoity, świetnie wykonany performance. Ale to przecież miał być Fabre. Ten Jan Fabre - jeden z najbardziej nowatorskich i wszechstronnych artystów na świecie. Wydarzenie, które rzuci wszystkich na kolana. Może po prostu nie warto mieć zbyt wygórowanych oczekiwań i sugerować się metkami.

Metka nr 2 - Rimas Tuminas

Przeciętny spektakl Fabre'a był arcydziełem, jeśli porównywać jego jakość do "Trzech sióstr" [na zdjęciu] Tuminasa. Fabre przynajmniej nie kopiuje swoich wcześniejszych pomysłów, ale cały czas szuka nowej drogi i nowych środków. Tuminas przedkłada ilość nad jakość. Na całym świecie produkuje spektakle w zawrotnym tempie. Wszędzie te same środki, podobne rozwiązania sceniczne i okropna, przaśna estetyka. Gdzie się podział litewski Fellini?

"Trzy siostry" trwają trzy i pół godziny. Już po trzydziestu minutach marzyłem, żeby stał się cud i wbrew tekstowi Czechowa wszyscy natychmiast wyjechali do Moskwy i dali mi święty spokój. Odwracam głowę, cały rząd za mną śpi, patrzę w drugą stronę - ziewają trzy osoby naraz. Nuda jest ważnym elementem dramatów Czechowa, ale przecież nawet nuda ma swoje odcienie i nie musi od razu być monotonią.

Aktorsko spektakl jest fatalny, stylizowany na XIX wiek. Postaci stereotypowe, przerysowane. Ciągle powraca ten sam motyw muzyczny - raz ciszej, raz głośniej. Jak to u Tuminasa, najlepiej wypadły sceny poza słowem. Żadna z nich nie była jednak porywająca. Korowodowi postaci ciągnących na saneczkach bałwana z poduszek daleko do maestrii korowodu klaunów w finałowej scenie "Osiem i pół" Felliniego, bo prawdopodobnie to ona była inspiracją. Tuminas słynie z tego, że przynajmniej na koniec potrafi stworzyć obraz, który ma moc bomby atomowej. Tym razem ostatnia scena tańca-musztry w wykonaniu Olgi, Iriny i Maszy nie ma tej siły. To raczej kilka strzałów z kapiszonów w lunaparku za miastem. Dobre dla małych chłopców, ale po jednym z czołowych reżyserów europejskich można było spodziewać się czegoś więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji