Artykuły

Teatr to nie jest miejsce dla tchórzy

- Teatr i kino są częściowo opanowane przez filistrów i drobnomieszczan - ludzi bojących się głośno mówić. Polskie teatry grają odważne sztuki obyczajowe sprzed lat. Na palcach jednej ręki można policzyć ważne dramaty współczesne napisane przez Polaków - mówi Wojciech Tomczyk w rozmowie z Piotrem Zarembą w Sieciach.

Opłaca się w Polsce być dramaturgiem? Wojciech Tomczyk: Nie jestem dramaturgiem, czyli facetem, który montuje kolaże - scenariusze wyrobów teatropodobnych. Jestem dramatopisarzem, czyli piszę sztuki teatralne. Dla teatru, a ostatnio już właściwie tylko dla Teatru Telewizji. To się nie opłaca. Ale pieniądze nie są w życiu najważniejsze.

Pański "Marszalek" miał prawie milion widzów. Trudno tu mówić o braku kontaktu z publicznością. Na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie Mariusz Bonaszewski, który grał tam Piłsudskiego, rzucił w pana kierunku: "Panie Wojtku, dobrze mi się mówiło pana tekstem".

- Dyrektorzy teatrów nie objawiają jednak zainteresowania moją twórczością. Pozostaje Teatr Telewizji, skądinąd mający duży zasięg.

"Teologia Polityczna" chce wydać cztery pana kluczowe sztuki, prowadzona jest w tej intencji zbiórka. Jaki był klucz ich doboru?

- To są cztery sztuki o polskim losie ostatnich kilkudziesięciu lat. Najszerzej pojęta współczesność, częściowo utrwalona w mojej pamięci, częściowo mojej rodziny, poprzednich pokoleń. Między latami 30., kiedy rozgrywa się akcja "Marszałka", a drugą dekadą XXI w., kiedy być może dzieje się "Bezkrólewie".

Zacznijmy od "Marszałka" nagrodzonego w Sopocie. Moje pierwsze wrażenie było takie: Piłsudski jest w niej pokazany jako człowiek widzący przyszłość międzynarodową dalej niż inni. Ale ktoś mi powiedział, że to opowieść o przywódcy, który boi się zaryzykować, bo może stracić to, co ma, choćby miejsce w historii.

- Ona otwiera różne możliwości interpretacyjne, bo w trakcie pisania trzymałem się blisko faktów. To, że Piłsudski nie jest postacią jednoznaczną, nie jest moim odkryciem. To prawda, on przewidywał rozwój sytuacji w Europie kilka ruchów naprzód. To, że nie miał godnych następców, również jest faktem. Co więcej, odsunął w ostatnich latach życia od nawy państwowej kilka osób o dużym potencjale. I prawdą jest też, że dbał o swój pośmiertny wizerunek. Później jego kult był zresztą źródłem otuchy dla pokoleń Polaków.

Czy przesianiem "Marszałka" ma być wezwanie do Polaków, żeby się obudzili i pilnowali swego miejsca w Europie? A może to opowieść o tym, że upilnować się tego miejsca nie da? Piłsudskiemu nie udaje się zainteresować sojusznika pomysłem na wojnę prewencyjną?

- Wolę pobudkę, przestrogę niż czarny pesymizm i namowę do rezygnacji. W Polsce do niedawna był modny pomysł rezygnacji z obrony własnych interesów. Zgodnie z sugestią byłego prezydenta Chiraca korzystaliśmy z szansy, aby siedzieć cicho. Jadwiga Staniszkis powiedziała kiedyś trafnie, że Polacy chcą być delikatnie okupowani przez Unię Europejską. Potem nastąpiła reakcja w drugą stronę. Zobaczyliśmy, że także w Unii silni biją się o swoje ponad głowami słabych, a słabi jeśli się nie odzywają, tracą na tym. I w takich okolicznościach wracamy pamięcią do polityków podmiotowych. Tych, którzy realizowali i rozumieli polski interes narodowy. Moja sztuka kończy się smutno, klęską w roku 1939, chociaż ta scena w przedstawieniu telewizyjnym akurat wypadła. Napisałem to po to, aby nasza trzecia niepodległość mogła trwać trochę dłużej.

Podobno w "Marszałku" korzysta pan z doświadczenia własnej rodziny. Ogrodnik z Belwederu, grany przez Stefana Pawłowskiego, to pański dziadek?

- Dziadek pracował rzeczywiście jako ogrodnik m.in. w Belwederze. Skądinąd w jego domu nie było kultu Piłsudskiego, głównie z powodu traumatycznych doświadczeń mojej babci z czasów zamachu majowego. Ale dla nich Marszałek był elementem codziennego krajobrazu. Na dokładkę, w dzieciństwie spędzaliśmy z braćmi wakacje u dziadka, który do emerytury pracował w pałacu w Natolinie, więc dla mnie samego realia życia w dworze, pałacu, choćby takim otoczonym miastem, były życiowym doświadczeniem. Mogłem sobie wyobrazić, jak wyglądało życie w Belwederze. Dziadek opowiadał, jak Piłsudski wyglądał, jak się zachowywał. Trudno uwierzyć, ale był człowiekiem właściwie niepozornym. Zamkniętym w sobie, mówiącym do siebie, trochę wyobcowanym.

Ale rozmowy o historii dziadek z Piłsudskim nie odbył?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale widywał go tak, jak ja widuję księdza proboszcza czy panią z piekarni.

Wpadł pan na pomysł tej sztuki pod wpływem rodzinnych relacji?

- Nie, najpierw zainteresowała mnie idea wojny prewencyjnej. Jako student scenopisarstwa dowiedziałem się o niej od holenderskiego doktoranta, który o tym pisał. Wtedy mówiło się o tym raczej w Europie, w Polsce Piłsudski był tematem niecenzuralnym. Myślę, że ta wojna byłaby efektowna: atak kontrtorpedowca "Wicher" na Gdańsk, ostrzał Senatu i budynku policji. Przy czym to były plany z czerwca roku 1932, które połączyłem z późniejszymi propozycjami działań prewencyjnych, już po dojściu do władzy Adolfa Hitlera.

Pan lubi Piłsudskiego jako postać?

- Lubię go za skuteczność, choć nie uważam za postać doskonałą.

Kolejna pana sztuka - "Norymberga" - w 2006 r. została mocno zauważona. Równocześnie wystawiono ją w Teatrze Narodowym i - w gwiazdorskiej obsadzie - w Teatrze Telewizji.

- W 2006 r. może bardziej realne stało się jej wystawienie w Teatrze Telewizji. Wcześniej w TVP rządzili komuniści. Wtedy pojawiła się w telewizji szansa realizacji sztuk mówiących na serio o tym, czym tu i teraz żyliśmy. Na teatr, jaki istnieje w całym świecie zachodnim, poza Polską. Pewien przedwojenny producent powiedział: na całym świecie będą powstawały poważne filmy czy sztuki teatralne, ale nie w Polsce. Kino i teatr będą zajmowały się komediami małżeńskimi. Za PRL było trochę inaczej, ale to przekleństwo powróciło wraz z upadkiem komuny. O rzeczach poważnych dotyczących całego narodu powstają co najwyżej filmy dokumentalne. Nie ma sztuk rozgrywających się w redakcjach gazet, w gabinetach władzy. Nie ma sztuki o transformacji, jest jeden poważny film o Sierpniu '80 - zrealizowany w 1981 "Człowiek z żelaza". Jest jeden film o Smoleńsku.

Z czego to się bierze?

- Teatr i kino są częściowo opanowane przez filistrów i drobnomieszczan - ludzi bojących się głośno mówić. Mamy do czynienia z dziecinnym eskapizmem. Filmy o polskiej historii kręcą Niemcy czy Anglicy. Polskie teatry grają odważne sztuki obyczajowe sprzed lat. Na palcach jednej ręki można policzyć ważne dramaty współczesne napisane przez Polaków: "Mrok" Mariusza Bielińskiego, "Generał" Jarosława Jakubowskiego czy wspaniałe "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej.

"Norymbergę''potraktowano jednak poważnie. Choć do więzienia poj ej wystawieniu żadnego komunisty nie zamknięto, a główny bohater, pułkownik wywiadu, chciał być ukarany.

- Paradoksalnie ta moja sztuka przyczyniła się do swoistego katharsis, oczyszczenia. Trochę wbrew moim intencjom, bo ja ją zacząłem pisać z gniewu, ze zniecierpliwienia. Oburzała mnie sytuacja, kiedy narratorami historii PRL stali się oprawcy. Między innymi ze względu na ich rażącą niekompetencję. Oglądałem kiedyś w telewizji kogoś z kontrwywiadu, kto opowiada o Kuklińskim i jest traktowany jak wyrocznia. A ja myślę sobie: ten gamoń nic nie wie o Kuklińskim. Gdyby on o nim wiedział, my byśmy nigdy o nim się nie dowiedzieli. Kto zaprosił kłamcę do mojego domu?

A skąd pomysł na sztukę "Wampir"? Do dziś telewizje pokazują czasami film "Anna i wampir", nakręcony n apodstawie milicyjnej wersji zakładającej winę braci Marchwickich jako seryjnych morderców. Pan tę winę podważa.

- Nawet w czasach PRL powstawały książki o wybitnych zbrodniarzach. I pamiętam taki pitawal, w którym omówiona jest sprawa Zdzisława Marchwickiego. Uderzyło mnie, że autor nagle zaczął dowodzić, że ci, co kwestionują jego winę, błądzą. Napisał to w latach 80., czyli 10 lat po procesie. Trochę wcześniej poznałem pułkownika Józefa M. - w takich okolicznościach, że on mnie przesłuchiwał, bo poskarżyłem się na pobicie przez milicję. To był notoryczny konsultant filmów milicyjnych. Pułkownik M. strasznie rozdarł na mnie paszczę. Ja sobie z niego drwię, a tymczasem to on opracował strategię ujęcia wampira z Zagłębia. Wtedy zrozumiałem, że ten człowiek nikogo nie złapał. A już w czasach wolności przeczytałem książkę Stanisława Mancewicza i Roberta Makłowicza "Zjeść Kraków". Tam się pojawiła informacja, że wielu ludzi kwestionuje winę Marchwickich. Byłem przekonany, że jak to doszło już do książki kucharskiej, temat powinien wybuchnąć.

Napisał pan sztukę i co dalej?

- W czasie gościnnego występu Teatru Nowego w Zabrzu na deskach Teatru Narodowego miała 12 minut owacji na stojąco. Dostałem Grand Prix na festiwalu Rzeczywistość Przedstawiona po jednym spektaklu. To epicka sztuka, tam występuje dwadzieścia parę postaci. Nie każdy teatr może ją zagrać. W Zabrzu angażowano aktorów z zewnątrz. Realizacja telewizyjna również była udana.

Co nam ten dramat mówi?

- Trzeci z braci Marchwickich wyszedł z więzienia. I on głodował, żeby uzyskać rehabilitację braci, doprowadzić do rewizji procesu. To był początek lat 90. Potem w niewyjaśnionych okolicznościach się zabił, spadł ze schodów. A prezes Sądu Najwyższego powiedział, że Polski nie stać na rewizję procesu braci Marchwickich. Pomyślałem, że za nimi nikt się nie ujmie. To nie były świetlane postaci. Ale zostali w majestacie prawa zabici i moralnie zniszczeni. Nawet w filmach lat 90. wciąż wymieniano ich jako zbrodniarzy. Nie można żyć w kłamstwie. Można próbować, ale to nie ma sensu. I kończy się źle.

Współcześnie mamy też historie niewinnie skazanych.

- Pomyłki sądowe zdarzają się wszędzie, prawda. Ale w sprawie Marchwickich nie chodziło o pomyłkę. I nie o pomyłce opowiada moja sztuka. To, co zrobiono z rodziną Marchwickich, nazywa się zupełnie inaczej.

Dochodzimy do "Bezkrólewia" napisanego po Smoleńsku i w związku ze Smoleńskiem. Ta sztuka nie była nigdy wystawiona?

- Nie, ma wciąż przed sobą świetlaną przyszłość. Odbyło się tylko czytanie tekstu, do Palladium przyszło masę ludzi, kolejka po bilety sięgała do Pasażu Wiecha. To zabrzmi makabrycznie, ale ja planowałem ten tekst długo przed katastrofą smoleńską. Chciałem opowiedzieć o formacji światowej klasy nygusów. Oni pojawili się w Polsce wieki temu. Występują jako komiwojażerowie nowoczesności, ale w gruncie rzeczy są bajerantami. Niekiedy dochodzą w Polsce do znaczenia. Ale to jest też sztuka o naturalnej potrzebie monarchii przejawianej przez Polaków, podobnie zresztą jak przez inne narody. Królem był Józef Piłsudski. Kiedyś rząd dusz sprawowali prymas Wyszyński czy Jan Paweł II. Od lat mamy bezkrólewie. Próbowałem to opisać.

W "Bezkrółewiu" w trójce przybyszów można rozpoznać konkretny eh polityków. Może teatry boją się uczestniczyć w sporze politycznym?

- Może. Ale teatr nie jest od tego, żeby się bał. Teatr, który nie ryzykuje, umiera. Prowadzenie teatru nie jest akurat zajęciem dla tchórzy, konformistów czy kunktatorów. A poza tym wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przecież przypadkowe.

Dyrektorzy teatrów może inaczej niż pan widzą hierarchię zagrożeń. Pan by chciał, żeby wystawiali sztukę antyplatformerską?

- Mogę mówić o swoich motywacjach. Nie mogłem znieść tego, że jestem przez przywódców państwa traktowany jak niedorozwinięty przygłup. Poza wszystkim rozmawiamy o ludziach, których tragiczna sytuacja kompletnie przerosła. Mnie skądinąd zawsze interesowali ludzie, których nie rozumiałem. Nie potrafię pojąć, jak można aspirować do służby publicznej, nie pojmując, jak wielka jest to odpowiedzialność. Trudno mi zrozumieć, że istnieją ludzie, którzy wyobrażają sobie, że wysokie stanowiska w państwie, związane z nimi przywileje i możliwości są zdobyczą. Tak na marginesie - mam trudność z traktowaniem serio ludzi, którzy po prostu chcą się podobać.

Jest pan krytyczny wobec polskiego teatru. A był pan kiedyś konsultantem literackim w Teatrze Powszechnym, wystawiał pan tam adaptację "Złego" Tyrmanda.

- Wtedy praca w tym akurat teatrze była dla mnie powodem do dumy. Teatr Zygmunta Hübnera, miał dla mnie osobiście wielkie znaczenie. Nie tylko dlatego, że mieszkałem kilkaset metrów do niego. W liceum wagarowaliśmy, aby odstać kilka godzin w kolejce po bilety do Powszechnego. Ówczesny dyrektor Jan Buchwald, uczeń Hübnera i reżyser "Złego", doskonale rozumiał źródła sukcesu teatru swego mistrza. Niestety, kilka lat później Teatr Powszechny, jedyny teatr miejski na Pradze, skąd obaj jesteśmy, został poważnie osłabiony. Kilkuset tysiącom ludzi zabrano ich jedyny teatr. Oglądałem tam żenująco złe przedstawienia. Pozbawiono pracy czołowych aktorów. Skutki są fatalne - wystarczy sprawdzić repertuar - w październiku teatr da na trzech scenach niespełna 20 przedstawień. To jest porażka. Przyzwoitym wynikiem byłoby 60-70 przedstawień. Celem istnienia teatru nie jest, wbrew temu, co uważają władze Warszawy, sponsorowanie nieudaczników.

Może decyzję podejmują postaci podobne do tych, które opisuje pan w "Bezkrółewiu".

- Może. Idzie to wszystko w złym kierunku. Reżyserami stają się ludzie, którzy robią ten kierunek zaraz po maturze. Oni się mogą nauczyć co najwyżej ustawiania światła. Oczywiście wielkość dawnego teatru wynikała stąd, że szła w nim pracować elita. Elita, która nie miała dokąd pójść. Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że gdyby żył w normalnym kraju, nie byłby reżyserem. Kariera polityka czy prawnika nie była pociągająca, przedsiębiorców nie było. Szkoły artystyczne stanowiły azyl.

Teraz mamy więc normalność.

- Nie wiem, może. Teatr ma misję komunikacji społecznej. Były przedstawienia, które przeszły nie tylko do historii teatru, lecz historii Polski: "Dziady" Mickiewicza w reżyserii Dejmka, "Mord w katedrze" Elliota w reżyserii Jarockiego. "Kartoteka" Różewicza w reżyserii Wandy Laskowskiej. Ważne były przedstawienia Konrada Swinarskiego czy Andrzeja Wajdy. Teatr był częścią życia intelektualnego, teraz nie jest.

To po co pisać sztuki? Myślał pan o innych formach literackich?

- Może rzeczywiście napiszę kiedyś powieść życia, w której wyjaśnię wszystko, jak jest. Myślałem też o stworzeniu Ogólnej Teorii Wszystkiego. Próbowało wielu, nie udało się nikomu. Na razie dramaturgia daje mi fantastyczne możliwości opisywania świata.

Rozeszła się wieść, że pisze pan sztukę o Eugeniuszu Kwiatkowskim.

- Kwiatkowski jest w niej pretekstem do rozważań o historii Polski. Rzecz się dzieje w wagonie bagażowym jadącym z Gdyni do Krakowa - przypomniałem sobie własne podróże w takich warunkach w czasach PRL. Młody inżynier z budowy Portu Północnego w Gdańsku jedzie do Kwiatkowskiego na początku lat 70. z misją. Oto sam Edward Gierek kazał budowniczym Portu Północnego skonsultować plany budowy z przedwojennym wicepremierem. To akurat jest fakt historyczny. Dla tego bohatera spotkanie z Kwiatkowskim będzie miało nieoczekiwane, przełomowe znaczenie. Już dziś zapraszam...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji