Artykuły

"Makbet" na rozdrożu

Skóry, peleryny, szerokie pasy i rękawice bokserskie. W takie rzeczy ubrał reżyser "Makbeta" swoje postaci. A wśród murów zamkowych ustawił monitory i pulsujące światła. Pozostaje tylko pytanie: po co?

Pomysł Andrzej Walden miał dobry. W końcu nie co dzień wystawia się "Makbeta" w oprawie żywo przypominającej "Mad Maxa". "Makbet" współczesny - owszem, bywało. Ale taki z przyszłości, jak po wojnie atomowej? Pierwsze kilka minut spektaklu sprawia, że -wbici w fotele - boimy się myśleć, co będzie dalej.

Niestety, niepotrzebnie. Pierwsza część przedstawienia nie kryje żadnych niespodzianek. Poza dobrym początkiem nie ma tu niczego, co nawiązywałoby do pierwotnej wizji reżysera. Przebrani ekstrawagancko aktorzy wypowiadają kwestie jak w zwykłym, kostiumowym przedstawieniu "z epoki". Wygląda na to, że reżyser zapomniał w pewnym momencie o swojej futurystycznej wizji, a zainteresował się... psychologią. W drugiej części naliczyłam zaledwie trzy sceny, które oparte były na atrakcyjnym pomyśle i odpowiadały nowoczesnej scenografii; uczta na której pojawia się duch Banca, odwiedziny Makbeta u czarownic i naprawdę ładnie pomyślane zakończenie. To jednak mało, jak na ponad dwugodzinne przedstawienie.

Gdyby więc chociaż aktorzy... Ba!

Zasadą tragedii jest, że bohater z natury szlachetny pod wpływem różnych okoliczności ponosi klęskę. Na myśl o jego upadku ciarki przechodzą po plecach, bo przecież nas, osoby równie szlachetne, może spotkać to samo! Tymczasem Makbet, w wykonaniu Zdzisława Wardejna szlachetny nie jest, więc jego kolejne morderstwa nie robią na nas wrażenia, a jego kłopoty kwitujemy krótkim: należało mu się. Z tragedii robi się bajka z morałem. Słowem: Krasicki. A ja, co tu dużo mówić - wolę Szekspira.

Ewa Dałkowska jako Lady Makbet tylko w jednej scenie jest naprawdę wiarygodna; gdy przy blasku świecy usiłuje zmyć z rąk krwawe plamy. Taką Lady Makbet chciałoby się oglądać i oglądać... Gorzej w innych częściach spektaklu. W zamyśle reżysera Lady Makbet miała być, inaczej niż zazwyczaj, nie tyle żądną władzy i bezwzględną, co bezgranicznie zakochaną żoną, która w imię miłości chce, by mąż zaspokoił swoje ambicje. Tymczasem w spektaklu nie ma ani żądzy, ani miłości. Naprawdę trudno powiedzieć, co Dałkowska gra. Jej bohaterce brakuje po prostu pasji (nie mówiąc już o tak prozaicznej rzeczy jak siła głosu; w dalszych rzędach niewiele słychać).

W ogóle tekst Szekspira sprawia aktorom sporo problemów. Najczęściej mówiony jest szybko i niewyraźnie. Właściwie tylko jedna osoba bez trudu skupia uwagę widowni przez nawet kilkanaście minut. To Malcolm, czyli Wojciech Świeboda.

Można śmiało powiedzieć, że Świeboda gra najlepiej. A ma przecież u boku naprawdę dobrych aktorów - Dałkowską i Wardejna. Dlaczego im nie udało się stworzyć przekonujących postaci? Głównie przez brak spójnej wizji reżysera. Walden chciał pokazać wszystko naraz: przejmującą historię małżeństwa, tradycyjną tragedię i nowoczesną antyutopię. O pierwszym mówił aktorom przy tworzeniu postaci, drugie realizował przy budowaniu scen, trzecie zawarł w scenografii i kostiumach. Jego "Makbet" rusza więc w różne strony i nigdzie, niestety, nie dochodzi.

Naprawdę szkoda, że reżyser nie wytrwał przy wizji z "Mad Maxa". Bo trzeba powiedzieć, że dekoracje (autorki: Anna Bocek, Małgorzata Peplińska), a także muzyka (kompozytor: Piotr Salaber) są doskonałe. I chociaż dla nich warto odwiedzić bydgoski teatr. Gdyby w takiej oprawie udało się opowiedzieć prawdziwą tragedię, mielibyśmy w Teatrze Polskim prawdziwy sukces.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji