Artykuły

Joanna Troc: W moim teatrze wszyscy możemy się odnaleźć

Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Występuje głównie w monodramach, zaraża teatrem młodzież, od kilku lat organizuje w regionie Festiwal Teatralny Ode. Co wypełnia życie Joanny Troc?

Joanna Troc to taki jednoosobowy teatr?

- Aktorka, reżyser, animator kultury. Powiedziałabym - artystka teatru. Kiedy szłam do akademii teatralnej, nie wiedziałam co chcę robić, a to jest na pograniczu.

A teraz teatr to Pani całe życie?

- To jest mój zawód, moja pasja. Cieszę się, że nie weszłam w rutynę. Teatr, który uprawiam to ciągła przygoda, spotkania z nowymi ludźmi, nowe sytuacje.

Co to znaczy Czrevo w nazwie teatru?

- To słowo z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego oznaczające łono. Używa się go w odniesieniu do łona Matki Bożej. Ona ma w sobie piękny, trochę magiczny potencjał i bardzo mocno kobiecy.

Skąd się w ogóle wzięło u Pani zainteresowanie teatrem?

- Od dziecka coś robiłam. Pisałam swoje wiersze, piosenki, skecze. I zawsze miałam potrzebę, żeby coś zrobić, choć chyba do końca nie wiedziałam co. Może siedział we mnie jakiś niespokojny duch. W okolicach liceum założyłam z koleżankami swój teatr - w UJ LO nazywał się sss-3-kawka i robiłyśmy "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego". Zawsze też chciałam robić teatr białoruski, odkrywać w sobie białoruskość.

A co to znaczy?

- U nas w rodzinie ta białoruskość była czymś naturalnym, ale jako dziecko nie rozumiałam o co chodzi. Mówimy po polsku, ale mój tato już ze swoimi rodzicami, z wujkami, rozmawiał po białorusku. Kiedy człowiek dorasta, jakoś to sobie układa i znajduje w tym wszystkim siebie. Pod koniec gimnazjum, w liceum, chce się odnaleźć w tej kulturze, która zawsze była, ale nieświadoma. Bo nigdy nie uczyłam się na przykład białoruskiego w szkole. Wtedy zaczęłam sama coś czytać, słuchać dużo muzyki. Już jako dzieci jeździliśmy z rodzicami na Basowiszcza, ale i inne białoruskie koncerty i wydarzenia. Mój tato nic nie narzucając sprawił, że ta kultura była obecna w naszym domu. To było normalne, że słuchamy takiej muzyki, mamy kasety i płyty. To nie były tylko zespoły folklorystyczne, ale też bardowie, czy zespoły rockowe. Cały przekrój przez kulturę, nie tylko związany z wsią.

Z liceum do Wydziału Sztuki Lalkarskiej było niedaleko...

- Nigdy nie miałam ambicji, żeby zostać aktorką w jakimś teatrze albo grać w filmach. Chciałam pójść na aktorstwo, żeby coś w sobie odkrywać. Teraz myślę, że powinnam starać się iść na reżyserię, a może dobrze zrobiłam? Aktorstwo lalkowe było naturalnym wyborem. Mieszkając w Białymstoku chodziłam na przedstawienia do Białostockiego Teatru Lalek, ale chodziłam też na spektakle do Akademii Teatralnej, oglądałam festiwale szkół lalkarskich. Widziałam w teatrze lalek dużo więcej, że ta współczesna forma może być szalenie ciekawa, interesująca, można nią budować piękne znaczenia, wielką poezję. Strasznie mnie to pociągało.

Studia nie rozczarowały?

- To taki czas, kiedy człowiek jest nieświadomy, jak tak naprawdę wygląda świat. Na początku wydaje się, że studia mogą rozczarować, bo się chce być od razu wielkim artystą. Po skończeniu akademii teatralnej okazuje się, że pewnych rzeczy trzeba się dopracować. Lekcję pokory zawdzięczam też swojemu profesorowi, z którym pracowałam nad pierwszym przedstawieniem po skończeniu szkoły. Z Bohdanem Głuszczakiem, który prowadził zajęcia z gry aktora w masce, zrobiłam spektakl "Jaj u poli verboju rosła". W 2010 roku skończyłam akademię, napisałam wniosek do prezydenta Białegostoku, uzyskałam stypendium, i w 2011 roku zrobiliśmy spektakl. Wtedy byłam strasznie narwana, chciałam od razu robić swój wielki teatr. Podczas tej pracy uświadomiłam sobie, jak mało jeszcze wiem, ale też że to jest moja droga. Nie wszystko od razu. Że muszę iść tym tropem, byle konsekwentnie.

Tropem etno folku?

- "Ja j u poli verboju rosła" jest rzeczywiście etno folkowe.

Mnie się po premierze wydawało, że to był niezły produkt eksportowy całego Podlaskiego.

- Wydaje mi się, że jest nadal. Po kilku latach powoli uczę się, żeby to mógł być towar eksportowy. Po skończeniu szkoły nie bardzo się wie, jak to ugryźć.

Czy to w czasie studiów zrodził się pomysł by być na swoim, czy z blokady etatów?

- Od początku studiów chciałam robić coś swojego, jakiś swój teatr, swoją formę. Interesował mnie moment wyboru tematu, tworzenia, zapraszania innych artystów. No i nie wiedziałam, jak pozyskiwać na to pieniądze. Teraz mam większe doświadczenie. Założyliśmy z mężem Fundację Teatr Czrevo, zaczęliśmy organizować festiwal. Dzięki robieniu Festiwalu Ode, nawiązaliśmy kontakty z teatrami i grupami białoruskimi i okazało się, że poznałam ciekawych ludzi i tak to rośnie i się rozwija.

Wracając do monodramu .Jaj u poli verboju rosła" - o ile się orientuję Oksana Zabużko to Ukrainka?

- Wcześniej przeczytałam jej inne teksty, które zaimponowały mi samą formą pisania o kobiecości. To opowiadanie po polsku nazywa się "Bajka o kalinowej fujarce". To baśń, moim zdaniem, wschodnio-słowiańska. Trudno rozdzielić, czy ukraińska, czy białoruska. Taką samą inspirował się Słowacki, kiedy pisał "Balladynę". Ona została napisana przez ukraińską pisarkę i pięknie traktuje o kobiecości w kulturze tradycyjnej.

Czyli tej, której już nie ma.

- Tak, to zapis historii. Kobiecość odbija się w niej, jako strasznie mocny temat. Kiedy przeczytałam tę baśń, wiedziałam, że coś z tego będzie.

I wymyśliła Pani, że ten tekst podacie w ciekawym języku...

- Kiedy Oksana Zabużko obejrzała mój spektakl, powiedziała, że to jest przekład na naszą lokalną kulturę. Tego regionu. A widziała inspirowane tym tekstem przedstawienia na Ukrainie, w których grało po 20 osób.

A język?

- Jan Maksymiuk, rodem ze wsi Lachy, z Podlaskiego, zajmuje się przekładami z białoruskiego na polski, ale też z różnych innych języków na białoruski, bo zna ich 14, a tu wykorzystał język podlaski. Chce, żeby lokalna gwara była czymś więcej, osobnym językiem. Ma stronę internetową svoja.org na temat roli wciąż żywego dialektu w naszych społecznościach. Zgodził się na współpracę i trwa ona nadal. Bo ciągle myślimy o nowych rzeczach.

Czym w Pani sztukach jest wykorzystanie tego języka tutejszych?

- To świadectwo kultury ludzi stąd. Do tego języka przyznają się osoby, które uważają siebie i za Białorusinów, i za Ukraińców, i za Polaków, za prawosławnych. Wszystkich łączy, że mówią albo rozumieją "po swojemu", albo że ich babcia tak mówiła.

Tej mowy nie należy mieszać z językiem białoruskim, takim którego uczą w liceach?

- To osobny język mający wspólne cechy zarówno z językiem białoruskim jak i ukraińskim, ale na Podlasiu są również rejony, gdzie używa się gwar bardzo zbliżonych do języka białoruskiego - wykorzystałam je w spektaklu "Ksenia". Teatr, który ja uprawiam to fajny przykład, że nie musimy się dzielić na jakieś podgrupy, bo wszyscy mamy jakąś więź.

Czyli Teatr Czrevo celowo jest "tutejszy'?

- W kontekście autentycznego odwoływania się do kultury tego regionu, to tak. On jest stąd. Ten język to także środek artystyczny. Wykorzystywanie języka, którego inni z chęcią słuchają w teatrze jest strasznie przyjemne. Bo polski wszyscy znają, uczymy się go w szkołach, a ten dialekt też w Białymstoku jest w większości znany. To powoduje nawiązywanie pewnej więzi z widownią. Mnie nie interesuje, czy ktoś uważa się za Białorusina, Ukraińca, czy Polaka. Ma do tego prawo i charaszo. Nagle spotykamy się, rozumiemy i uśmiechamy się do siebie, bo widzimy i słyszymy coś przyjemnego.

Co stawia Pani na pierwszym miejscu - rodzinę czy sztukę?

- Oczywiście, że rodzinę. Gdybym uważała, że sztuka jest na pierwszym miejscu, pewnie z nikim bym się nie wiązała, nie chciała mieć dzieci, a mam ich troje. Najmłodsza Olga ma cztery i poł miesiąca. Starszy synek, Nikita, ma już pięć lat, a Lonik - trzy latka.

To kolejne premiery rozdziela Pani urodzinami?

- Czasami, kiedy robi mi się ciężko i rozmawiam o tym z mężem, zawsze mi mówi - nie zwalaj na dzieci, im to nie przeszkadza. Kiedy robię spektakl, cała rodzina jest zaangażowana. Okaże się, co za parę lat powiedzą mi dzieci. Może - Boże, nasze dzieciństwo było zniszczone (śmiech). Ale na razie chyba nie, bo jesteśmy razem. Pamiętam, jak Nikitka się urodził, miał trzy miesiąca, a ja z profesorem Głuszczakiem i z Julianną Dorosz mieliśmy w sierpniu w Akademii Teatralnej próby do spektaklu "Pusta Ja". Moja mama i mąż pilnowali synka, wozili go w wózku po dziedzińcu akademii, ja schodziłam co dwie godziny na karmienie. Któraś z pań z portierni mówi: Boże - biedne dziecko. A ja odpowiedziałam: W której pracy można pracować i jednocześnie karmić dziecko i być z nim tak blisko? Tak samo pracowaliśmy z Magdą Czajkowską przy spektaklu "Ksenia". Wtedy z kolei Lonia był malutki, teraz tak pracowaliśmy nad "Pozorami". A Jura i Tania (reżyser i scenografka) przyjechali do nas ze swoim czteroletnim Oskarem. Jeśli wszyscy się na to zgadzają - to się udaje.

Pani jest z Białegostoku, a mieszka?

- W Bielsku Podlaskim. To było nasze marzenie, mąż jest z Bielska i teraz wspólnie odkrywamy tam nowe rejony kultury.

Z bycia aktorką impresaryjną da się wykarmić dzieci?

- Duża część mojej pracy to bycie instruktorem teatralnym. To stały zarobek. Prowadzę warsztaty teatralne w Domu Dziecka w Białowieży, w Warsztatach Terapii Zajęciowej w Hajnówce, w Muzeum Białoruskim w Hajnówce, w Bielskim Domu Kultury, w Białymstoku, w stowarzyszeniu AB-BA. Do tego dochodzą różne inne zaproszenia.

To Pani jest taką aktorką mobilną...

- Czasami więcej zajmuje mi dojazd, niż samo prowadzenie zajęć. Tam powstają różne przedstawienia i większość z nich to spektakle po białorusku albo dotyczące kultury lokalnej. Często ktoś zobaczy reżyserowany przeze mnie spektakl i zaprasza do siebie, by stworzyć coś podobnego. Okazuje się, że jest zapotrzebowanie nie tylko na warsztaty teatralne, ale w ogóle teatr po białorusku.

W tym łonie od kilu lat rodzą się wyjątkowo emocjonując spektakle, ostatnio można było oglądać niezwykłą historię Kseni Petersburskiej. To była niezwykła historia świętej Cerkwi prawosławnej. Szukam historii, które są wpisane w to, co jest w naszym regionie. W naszej tradycji czy w religii prawosławnej. I tak trafiłam na nowy ślad, który posłużył mi jako inspiracja do nowego przedstawienia. 31 sierpnia i l września będą pierwsze pokazy spektaklu "Pozory". Jego inspiracją była postać Julii Żadowskiej, rosyjskiej poetki, która urodziła się bez rąk. Jednak w spektaklu nie opowiadam historii jednej bohaterki. Poprzez postaci różnych znanych kobiet, które urodziły się z kalectwem lub zostały kalekie dochodzę do kobiecości w ogóle.

Mogą być wzorcem osobowości?

- Nie chodzi o sam wzorzec, tylko zastanawianie się widza - kim jestem? Jakie jest moje ciało, czego od niego chcę. Stawianie sobie pewnych zadań - pytanie co chcę i mogę z ciałem zrobić, czy go potrzebuję. Wspólnie z reżyserem nazywamy "Pozory" seansem ekspresjonistycznym. Odchodzimy w nim zupełnie od klimatu kultury tradycyjnej. "Pozory" będą eksperymentem z formą. Zupełnie odklejamy się od tradycyjnego teatru, od linearnej historii, od budowania postaci. A jednak pierwsza inspiracja była stąd.

Kto reżyseruje spektakl Pozory?

- Jura Dziwakou-Duśewskij to reżyser, wraz z żoną Tatianą scenografką tworzą niezależną Laboratory Figures Oskar Schlemmer na Białorusi. Robią przedstawienia, inspirując się teatrem obiektu, kolażem, architekturą w teatrze. Ich spektakle przypominają malarstwo, instalacje, architekturę, czy performans. Chyba pierwszy raz mają możliwość współpracy w Polsce.

Jak się spotkaliście?

- Kiedy organizowaliśmy Festiwal Ode, szukaliśmy ciekawych grup teatralnych. Nie mieliśmy za bardzo orientacji, pomogła nam białoruska krytyczka teatralna Tatiana Arcimowicz. Wtedy usłyszałam o Jurze Dziwakowie. W Petersburgu studiował aktorstwo lalkowe, grał w mohylewskim teatrze lalek, przyjechał ze spektaklem w reżyserii znanego tu Igora Kazakowa, który współpracował z BTL-em. Zaczęłam obserwować, jak wygląda jego praca, jego żony Tani, która jest scenografką i doszłam do wniosku, że to strasznie ciekawi artyści. Duet, z którym warto byłoby współpracować.

Tekst powstawał wspólnie?

- Prawie go nie ma. To co pokażemy, powstawało na próbach. Do tego mamy jeden wiersz Julii Żadowskiej, od którego się wszystko zaczęło. Wszyscy najpierw znaliśmy jej wiersz, a dopiero potem dowiedzieliśmy się, kto to napisał. Ten wiersz - "Mira zastupnica" (wstawiająca się za świat) to tekst, który jest śpiewany jako pieśń z "bohohłaśnika". Czyli zbioru utworów chwalących Boga, które się śpiewa na pielgrzymkach, czy w różnych sytuacjach związanych z religijnością. Okazało się, że to podlaski hicior - każdy, kto śpiewa w cerkwi w chórze zna ten tekst i śpiewa. Jest wydrukowany w każdym śpiewniku, ale nikt nie wiedział, kto jest autorem. Wreszcie dowiedziałam się, że autorką tego podlaskiego hitu jest rosyjska XIX-wieczna poetka Julia Żadowska, która urodziła się jako kaleka w rodzinie oficera, była wykształcona, poznałam jej historię. Wtedy pomyślałam, że droga jaką dowiedziałam się o tej postaci jest niezwykła, ale i sama postać ma w sobie ogromny potencjał. To, że jej ciało od początku życia było kalekie, to że jako kobieta w XIX-wieku nie mogła sobie na wszystko pozwolić, a była poetką i wydawała swoje teksty, kontaktowała się z różnymi ważnymi osobistościami w Rosji, z krytykami, że zakochał się w niej nauczyciel literatury, zresztą z wzajemnością - było szalenie ciekawe. Ojciec nie pozwolił, by córka oficera wyszła za nauczyciela, ona całe życie żyła trochę jakby pod kloszem ojca. Być może traktował ją jako ciekawą rzecz do pokazywania na salonach, bo pisała wiersze, więc woził ją i pokazywał. Że ma dziwną córkę, bo bez rąk, ale pisze wiersze. Julia, chcąc uwolnić się od ojca, wyszła za mąż za starego lekarza, który opiekował się ich rodziną, zresztą Niemca. I wtedy -przestała pisać. Spektakl nie będzie jej biografią.

W jakim języku będzie grany?

- Będą elementy po polsku, po rosyjsku i po angielsku.

A muzyka?

- Eryk Arłou-Szymkus to stały współpracownik Jury przy wielu spektaklach, na stałe pracuje w Teatrze im. Janki Kupały w Mińsku, gra w orkiestrze na kontrabasie i współpracuje z wieloma białoruskimi muzykami od folku do elektroniki. W "Pozorach" wykorzystujemy właśnie muzykę elektroniczną.

Cztery lata temu wymyśliła sobie Pani Festiwal Ode, miała Pani za dużo wolnego czasu?

- Mieliśmy już kilka własnych przedstawień i chcieliśmy nasza działalność rozbudowywać, pójść do przodu, otworzyć sobie jeszcze jakieś drzwi, nawiązywać kontakty. Żeby ten lokalny ruch teatralny rozszerzał się, zwłaszcza białoruskojęzyczny. W Hajnówce, w Bielsku Podlaskim i w Białymstoku. Chcemy pokazywać grupy amatorskie, które są na wysokim poziomie, zapraszać gości z Białorusi, stworzyć taki mocny akcent. Nasz festiwal został zauważony, choćby przez białostocki Teatr Dramatyczny, który chce z nami współpracować. Organizuje on festiwal Kierunek Wschód i zaprasza nas jako Festiwal Ode do siebie, udostępniając swoją scenę. To ogromnie ważne, kiedy nie ma się stałego miejsca, w którym się pracuje.

W tym roku też tak będzie?

- Tak. Festiwal potrwa od 26 września do 5 października, a w Teatrze Dramatycznym będziemy mogli zobaczyć trzy różne przedstawienia w ciągu czterech dni festiwalu. To będą dwa spektakle z Białorusi przeznaczone dla dzieci i przedstawienie teatru młodzieżowego z Muzeum Białoruskiego w Hajnówce. Zrobiliśmy z nim spektakl o pochodzącym z Białowieży ojcu Konstantym Bajko. To szalenie ciekawa postać, która obrazuje historię cerkwi na Białostocczyźnie w najtrudniejszych politycznie czasach. To okres dwudziestolecia międzywojennego, II wojny światowej, czasów powojennych. On był nieugięty, a robił swoje, co nie było wówczas bezpieczne.

A po co w ogóle jest Pani ten cały teatr?

- Chyba po to, żeby samej sobie odpowiedzieć na to pytanie. I powoli, podskórnie odpowiadam i może kiedyś ta odpowiedź dojrzeje.

A na razie...

- To jest jakaś dziwna przyjemność. .. Ale prawdziwa.

Czyli Pani życie to nieustające pasmo przyjemności?

- Tak, usłane różami (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji