Artykuły

Duczyński

Pamiętam go tak: sztywny, wolny krok, nienaturalnie przechylona, ogolona na zapałkę głowa, duży brzuch, laska. Zygmunt wychodzi z teatru i idzie do Piwnicy Kany. Powoli schodzi po schodach. Zygmunt w Piwnicy: rozparty na krześle, jego tubalny śmiech, piwo lub kieliszek wódki, przy stoliku zwykle kilka osób, co jakiś podchodzi ktoś nowy, kto koniecznie chce z nim porozmawiać - Zygmunta Duczyńskiego wspomina Andrzej Skrendo w Pograniczach.

Nie bytem nigdy członkiem zespołu Kany. Nie pracowałem z Zygmuntem jako aktor, a to aktorzy mają z pewnością najwięcej o nim do powiedzenia. Nie znam dobrze historii Kany - jest zbyt długa, abym mógł ją objąć swoją pamięcią. Bardzo niewiele wiem o jego życiu osobistym - tylko tyle, ile mogłem wywnioskować na podstawie kilkunastu zdjęć, które kiedyś u niego oglądałem i które Zygmunt skąpo komentował. Powinienem jednak opowiedzieć o nim - właśnie teraz, gdy już nie ma go wśród nas.

Umarł nagle. Wiadomo było, że chorował, ale było tak już od lat. Chyba wszyscy zdążyli się już do tego przyzwyczaić, a Zygmunt mężnie znosił choroby, jakie mu się przydarzały. Choć ostatnio chodził o kuli lub o lasce, nigdy nie myślałem o nim, jako o kimś wymagającym opieki. Nie lubił, kiedy ktoś traktował go jako osobę, która potrzebuje pomocy. Zawsze miałem wrażenie, że jego fizycznie słabości nie miały przystępu do umysłu, że żył twardo, jakby ponad tym wszystkim, co było słabością jego ciała. Nie było to mylne wrażenie, ale chyba jednak powierzchowne. To, co go spotykało, jego doświadczenie fizycznego bólu i ograniczonej władzy nad własnym ciałem, miało konsekwencje głębsze niż można sądzić na podstawie obserwacji. Pogłębiało jego mroczne przeświadczenia na temat losu. Nie przez przypadek Zygmunta fascynowali pisarze dotykający ciemnych stron egzystencji. Nie moda była powodem jego zainteresowania Jerofiejewem, nie moda była przyczyną, dla której zajął się opowieścią o Fedrze Sarah Kane i nie przez przypadek inscenizował tę opowieść zupełnie inaczej niż inni zajmujący się Kane, odzierając ze wszystkiego niemal, co wydawało się mu jakimś masochistycznym epatowaniem okrucieństwem - szukał przez Kanę dostępu do tego dramatu, o którym mówi mit. Jego wybory artystyczne to konsekwencja jego myślenia o literaturze i ożyciu. Poczucie absurdalności istnienia, nieuniknione cierpienie, marginalizacja społeczna artysty, ucieczka od groźnej rzeczywistości w stronę używek dających zapomnienie i wytchnienie, apoteoza sztuki jako jedynej wartości - oto tematy, które interesowały go w teatrze i literaturze. Wobec burzliwej i rozdartej duchowości Zygmunta, wobec jego potrzeby metafizyki, wobec jego wiary w sakralność sztuki czułem się niemal jak cynik, jak ktoś, kto zamiast rytuału ma tylko groteskę. Ironizował trochę z mojego "postmodernizmu".

Zygmunt wierzył w to, że teatr może i powinien sięgać do swych rytualnych, sakralnych źródeł; że powinien dawać widzowi bolesne doznanie osamotnienia lub bycia zabawką w rękach bogów; że teatr jest miejscem - to jedno z jego ulubionych słów - spotkania, w którym nie jest ważne, kto skąd przychodzi i jakie role społeczne odgrywa, lecz podczas którego wszyscy stają się równie ogołoceni i to swe ogołocenie, czyli równość wobec niezmiennych reguł egzystencji i wobec zmienności losu, poświadczają. W jakiej mierze Duczyński jest tu następcą Grotowskiego, lepiej to wiedzą teatrolodzy i może ktoś, kto ma odpowiednie kompetencje i kto pamięta dobrze wszystkie spektakle Zygmunta, napisze o tym tekst, który skalę pokrewieństw w pełni ukaże.

Zygmunt wierzył także w Szczecin. Brzmi to może banalnie, ale w jego ustach ta wiara była czymś żarliwym i zupełnie niebanalnym. Co to za wiara? Zygmunt miał zwyczaj powtarzać, że nie ma większych różnic między Szczecinem a takim, powiedzmy, Krakowem, z wyjątkiem jednej - Kraków jest miastem odkrytym i przecenionym, zaś Szczecin nieodkrytym i w związku z tym niedocenionym. Zygmunt lubił młodszych od siebie, wspierał ich, wierzył w nich, chętnie z nimi dyskutował. Stale wyobrażał sobie nasze miasto jako artystyczną potęgę, choć nie pojmował jej instytucjonalnie, bo do sztuki uprawianej przez instytucje kulturalne odnosił się podejrzliwie - zawsze wolał off. Zawsze też najwyżej cenił tych, którzy poszukują i w tych poszukiwaniach nie ustają, nie cenił zaś tych, którzy celebrują swą wielkość. Sam był ciekawym przykładem swego rodzaju pomieszania - z jednej strony pokorny wobec sztu-

ki, wręcz zakonnik, dla którego najważniejszymi wydarzeniem dnia była próba przeciągająca się często w nieskończoność. Z drugiej strony obok pokory niezwykła pewność siebie, pewność wynikająca z przeświadczenia, że prawdziwą realnością jest to, co dzieje się na scenie, a nie to, co odbywa się poza nią.

Zygmunt marzył zatem o innym Szczecinie i Kana pod jego przewodnictwem wiele uczyniła, aby Szczecin się zmieniał. Choć zawsze najważniejszy był dla Zygmunta jego własny teatr, Kana jako ośrodek myśli i działań teatralnych zrobiła bardzo wiele. Mój ostatni kontakt z Zygmuntem dotyczył tej właśnie sprawy. Dzwonił do mnie, abym napisał jakieś pismo w sprawie wydania tomu podsumowującego dorobek Kany. Otrzymałem zebrane materiały i wtedy zdałem sobie sprawę, jak wiele uczynił Zygmunt i Kana. Napisałem, co miałem napisać. Darek Mikuła obiecał mi, że dostanę egzemplarz z podpisem Zygmunta. Cóż, obietnicy nie dotrzyma, ale przygotowywany przez Kanę tom pozwoli zachować pamięć o tym, kim był Zygmunt. Nie wiem, ile zmieni jego śmierć w Kanie, nie wiem, co stanie się z zespoleni, który zgromadził, nie wiem, co dalej - ale bardzo dobrze się stało, że Zygmunt zdołał jeszcze doprowadzić do wydania tego olbrzymiego tomu, który stanowi dowód płodności jego życia, dowód jego pracowitości, talentu i pasji.

Myślę, że mimo wszystkich dokonań, Zygmunt umarł niespełniony. Wciąż myślał o swych własnych nowych projektach, zaangażowany był w kolejne przedsięwzięcia teatralne. Pragnął po raz kolejny dokonać tego, czego dokonał swymi inscenizacjami Jeriofiejewa. Jeszcze w przeddzień brał udział w konferencji prasowej, na której przedstawiono program zbliżającego się KONTRAPUNKTU. Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym umarł, prowadziłem w Polskim Radiu Szczecin naszą (moją i Haliny Lizińczyk) audycję Trochę Kultury. Zaczynała się od wspomnień dotyczących zmarłego właśnie Zygmunta, ale dalej Zygmunt wciąż był żywy - i mówił o KONTRAPUNKCIE swoim mocnym, dobitnym głosem o ciemnej barwie.

Pamiętam go tak: sztywny, wolny krok, nienaturalnie przechylona, ogolona na zapałkę głowa, duży brzuch, laska. Zygmunt wychodzi z teatru i idzie do Piwnicy Kany. Powoli schodzi po schodach. Zygmunt w Piwnicy: rozparty na krześle, jego tubalny śmiech, piwo lub kieliszek wódki, przy stoliku zwykle kilka osób, co jakiś podchodzi ktoś nowy, kto koniecznie chce z nim porozmawiać. Rozmowy z Zygmuntem o sztuce: jego żarliwość, wewnętrzna siła, upór, a zarazem jakaś niepewność, ciągłe szukanie w tekstach ich ukrytych tajemnic. Tak rozmawialiśmy o "Idiocie" Dostojewskiego. Zygmunt mówił namiętnie, wciąż miał wrażenie, że nie rozumie czegoś ważnego, że coś mu umyka, a przecież słuchając go, miałem nieodparte wrażenie, że przegryzł się przez tę powieść na wylot i że rozumie więcej ode mnie. Spotkania u niego, w poprzednim mieszkaniu, na czwartym piętrze, na które Zygmunt musiał się z trudem wspinać (dopiero - jeśli dobrze liczę - na dwa lata przed śmiercią dostał mieszkanie na parterze, w centrum miasta). Pokój pełen książek, obrazów i płyt. Dużo świetnych książek i bardzo dobra muzyka na setkach płyt kompaktowych. Zygmunt był erudytą, ale nie w sensie akademickim, jego oczytanie, choć rozległe, nie było rzecz jasna oczytaniem historyka literatury, lecz mapą jego duchowych wędrówek. Mapą imponującą rozmiarami. Jakoś zapadło mi w pamięć spotkanie po jednym z wieczorów literackich, Krzysiek Siwczyk i jego dziewczyna, kilka innych osób, gadanie przy wódce niemal do rana o teatrze i o wierszach. Duszne, intensywne wspomnienie. I obraz jeden z ostatnich, Zygmunt w Piwnicy przy Krypcie, już o wiele szczuplejszy, ciepło ubrany, z czerwoną od lekarstw twarzą, już nie palił, trzymał się z daleka od alkoholu. Widywałem go rzadziej po zaostrzeniu się choroby, wydawał mi się jakiś osowiały, cichy, pozbawiony swej dawnej, wybuchowej witalności. No i jedna z pierwszych naszych rozmów, nie pamiętam już o czym, pamiętam tylko, że sam wyszedł z pomysłem spotkania i dwa albo trzy razy na nie nie przyszedł. Zapomniał, co wówczas oczywiście niezbyt mi się podobało, a co potem zrozumiałem, bo taki właśnie był Zygmunt - gdy myślał intensywnie o teatrze, wszystko inne wypadało mu z głowy.

Brakuje Cię i będzie brakować, Zygmuncie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji