Artykuły

Kraj. Listy po reportażu o baletowej szkole przemocy

2 lipca ukazał się w "Dużym Formacie" reportaż Katarzyny Włodkowskiej "Tato, oni mnie tam bili". Opowiadał o istniejącej od 1949 roku warszawskiej szkole baletowej, a impulsem do jego napisania był e-mail, jaki 12 czerwca do reporterki wysłali rodzice uczęszczających tam dziś dzieci.

Brzmiał on: "Wczoraj popełniła samobójstwo uczennica szóstej klasy warszawskiej szkoły baletowej. Miała 16 lat. To koszmarna tragedia, ale może się przyczynić do dyskusji o tym, jak nauczyciele traktują dzieci. Proszę o kontakt, inni też chcą mówić".

W reportażu głos zabrali uczniowie z lat 90. (m.in. piosenkarka Natalia Lesz, która przypłaciła naukę ciężką anoreksją), osoby, które skończyły warszawską szkołę w tym roku, w zeszłym, pięć czy sześć lat temu. Rodzice, pedagodzy, tancerki. Większość opowieści dotyczyła przemocy fizycznej i psychicznej. Przemocy przez lata akceptowanej. Po publikacji tekstu autorka reportażu otrzymała wiele listów. Tylko jeden bronił szkoły. Publikujemy te, których nadawcy wyrazili zgodę i autoryzowali ostateczną treść.

List 1. Obiady w szkole baletowej

Reportaż o szkole baletowej przy ulicy Moliera w Warszawie przywołał wspomnienia. Sama nigdy nie byłam uczennicą tej szkoły, ale chodziłam do szkoły muzycznej na Miodowej. Na przełomie lat 70. i 80. dość częstym zwyczajem (prawie normą) było odsprzedawanie karnetów na obiady w szkole baletowej przez uczennice tej szkoły. Oczywiście wszystkie się odchudzały, a w stołówce więcej było osób spoza szkoły niż jej uczniów. Na początku bałyśmy się, że ktoś nas będzie pytał, skąd mamy karnety, ale nikogo to nie interesowało - ani dyrekcji, ani nauczycieli.

Wanda

***

List 2. Jadłam waciki, dziś mam zniszczoną psychikę

Szkołę skończyłam w zeszłym roku. Od piątej klasy, czyli od 15. roku życia, regularnie słyszałam, że jestem za gruba i do niczego się nie nadaję. Uwierzyłam w to. Ważyłam około 40 kilogramów, ale w lustrze widziałam sam tłuszcz. Lekcje tańca klasycznego zaczynały się od pytania, co jadłyśmy na śniadanie. Żeby mieć płaski brzuch w trakcie zajęć, od rana do godziny 12 nic nie jadłam. Wkrótce nauczyłam się nie jeść cały dzień.

Potem przeczytałam w internecie, że dobrym pomysłem jest jedzenie wacików, bo pęcznieją w żołądku po wypiciu wody. Z osłabienia zaczęłam mieć bezdechy, brakowało mi sił. W końcu zaczęłam się dusić (nawet w trakcie lekcji), wychodziłam z sali, żeby zwymiotować ze stresu. Nikomu o tym nie mówiłam.

Rodzicom powiedziałam dopiero pod koniec szkoły, gdy chodziłam już do psychoterapeuty. Dlaczego nic nie zauważyli? Dzień zaczynałam przed nimi, wychodząc, gdy jeszcze spali (o godz. 5.50), bo chciałam być w szkole przed rozpoczęciem zajęć, żeby się spokojnie rozciągnąć. Wracałam o godzinie 19, 20, a nawet później i od razu kładłam się spać. Mijaliśmy się w drzwiach. To była moja decyzja, by w tej szkole być, a potem by zostać. Zorientowali się pod koniec siódmej klasy, gdy już nie miałam siły wstawać.

Taniec klasyczny to było dziewięć lat krytyki. "Masz tyle tłuszczu na nogach, że można by z tego zrobić zupę", "Co robisz w tej szkole, skoro i tak nigdy nie będziesz tańczyć", "Jesteście głupie" - to tylko kilka przykładów. Mówią tak, ale w szkole trzymają. W 2014 roku pojechałam na letnie kursy taneczne do San Francisco i zrozumiałam, że nasz poziom nauczania odstaje od światowego. W Stanach Zjednoczonych nikt nie stawia na wagę, ale na technikę. Jeżeli potrafisz dokładnie wykonać wszystkie ćwiczenia, jesteś dobrym tancerzem. Oczywiście nie dopuszcza się widocznej nadwagi, ale nikt nie promuje niedowagi. I czuć, że motywują, a nie ciągle wytykają błędy.

Dobita zostałam pod koniec nauki, w dziewiątej klasie, gdy po zajęciach w teatrze spadłam ze schodów i złamałam kość śródstopia. Dyrekcja powiedziała mi, że albo zdaję dyplom za tydzień w tym stanie, choć były przypadki, że pozwalano przystąpić do egzaminu w wakacje, albo zostaję w szkole na kolejny rok. Postanowiłam zdawać, choć lekarz powiedział, że powinnam być sześć tygodni w gipsie, a jeśli nie posłucham, może się skończyć operacją. Rodzice też byli przeciwni, ale miałam już 18 lat i za wszelką cenę chciałam skończyć naukę w tej szkole. Tańczyłam więc na egzaminie po dwóch zastrzykach z ketonalu o najwyższej dawce i ze zmrożoną stopą, której już nie czułam. Zdałam, ale obniżono mi ocenę ze względu na kontuzję.

To, przez co przeprowadziła mnie ta szkoła, jest nie do opisania, ale najtrudniej opowiedzieć o tym, jaki wpływ wywarła na moje życie. Obecnie jestem 20-letnią młodą kobietą ze zniszczoną psychiką, która przeszła rekonstrukcję biodra i nie ma sił na to, by kontynuować pracę w zawodzie. Moja pasja została zabita. Znajomi po przeczytaniu reportażu w "Dużym Formacie" pytają mnie: "Dlaczego nie odeszłaś?". Odpowiadam: "Dziś sama nie wiem".

(Autorka listu chce pozostać anonimowa)

***

List 3. Nie podoba? Zmień szkołę

Jestem po lekturze reportażu i rozmowie z córką, która uczęszczała do Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. R. Turczynowicza w Warszawie, jednej z pięciu polskich publicznych placówek, które uczą tańca [jeszcze Łódź, Poznań, Bytom i Gdańsk - red.]. Gabriela rozpoczęła naukę w Warszawie w wieku lat 9 i uczęszczała do niej w latach 2013-16. Zaczęło się od tego, że chodziła na zajęcia baletowe i tam zobaczyłyśmy plakat o dniach otwartych w szkole. Poszłyśmy, spodobało się, złożyłyśmy papiery, dziecko się dostało. Radość, duma! Zapał jednak gasł z zajęć na zajęcia. Dziecko było chwalone za piękny point, jak u zawodowej tancerki, ale pojawił się problem ze zbyt małym rozwarciem bioder.

Były więc dodatkowe zajęcia z pilatesu i barre au sol. Córka była krytykowana przez nauczycielkę (która notabene dyplom tancerza zdobyła w tej szkole), ustawiana na środku i najpierw dzieci, a potem sama pani wytykały jej błędy. Moje próby rozmowy z nauczycielką nie pomagały. Tłumaczyłam, że to nie była zasługa Gabrysi, że ma taki świetny point, ani jej wina, że ma problem z rozwarciem. Pytałam, czy może powinnam zabrać ją ze szkoły, ale słyszałam, żeby dać jej jeszcze czas. Może się otworzy. Siedziała więc w domu, w pozycji żaby, obciążona encyklopediami. W szkole było jednak coraz gorzej.

Pani od klasyki stosowała dziwne metody "pedagogiczne". Pierwsza polegała na tym, że od początku lekcji pastwiła się nad dzieckiem, ciągle krytykując, wbijając paznokcie w ciało i mówiła ciepłym, miłym głosem: "Kochaniutka, nie ma szans, żebyś przeszła do następnej klasy". Albo: "Nie podoba się? Zmień szkołę". Druga metoda polegała zaś na całkowitym ignorowaniu dziecka. - Pani dziś znów na mnie nie patrzyła - skarżyła się Gabrysia.

Taniec klasyczny jest najważniejszy, słabsze uczennice miały gorszą pozycję nie tylko w klasie, ale też wśród innych nauczycieli. Nie wszystkich, ale było kilkoro tzw. starej daty. Jeżeli dziewczynka była dobra z klasyki, mogła pozwolić sobie na więcej (np. jedna uczennica z klasy Gabrysi napisała liścik do drugiej, że jeżeli jeszcze raz zrobi to i to, to ona zrzuci ją ze schodów). Wybuchła afera, zaczęło się maglowanie na zebraniach, mowa o przemocy, a na koniec autorka listu otrzymała wzorowe zachowanie.

Nie bez znaczenia był także status materialny rodziców, co przekładało się na sponsorowanie szkoły. Takie dziecko pomimo słabych wyników z tańca klasycznego przechodzi do następnej klasy i nie są to plotki zasłyszane w maglu, ale rzecz, która miała miejsce w klasie Gabrysi. Powodowało to u mojej córki ogromne poczucie niesprawiedliwości i krzywdy. Pod koniec drugiej klasy nabawiła się choroby Osgood-Schlattera [jałowa martwica guzowatości kości piszczelowej - red.] i była zwolniona z części ćwiczeń na tańcu klasycznym.

W trzeciej klasie nie wytrzymałam nerwowo i napisałam oficjalną skargę na nauczycielkę, gdy znalazłam Gabryśkę pod warszawskim Teatrem Wielkim, który mieści się naprzeciwko szkoły, w sobotni wieczór (grudzień, czarna noc) po spektaklu "Dziadka do orzechów". Była cała w spazmach, do których doprowadziła ją nauczycielka. Skargę wycofałam, bo mnie o to poprosiła pani pedagog... A potem dziecku obniżono ocenę ze sprawowania za samodzielne wyjście z teatru i na koniec roku oblała egzamin z tańca klasycznego.

Poszła więc do normalnego gimnazjum, na początku przeszkadzał jej hałas w szkole i rozbrykane nastolatki, ale już się przyzwyczaiła. Ma przyjaciółki i o zgrozo chłopaka, ciągle kocha balet. Powiedziała mi, że występ na scenie Teatru Wielkiego był spełnieniem jej największych marzeń i cieszy się, że mogła wystąpić przed prawdziwą publicznością. "Dla tych chwil - powiedziała - warto było przeżyć te wszystkie upokorzenia i ból". Tego to ja już nie rozumiem.

Kinga Kolasa (mama)

***

List 4. Czasem marzę, żeby nie zdała egzaminu

Jestem mamą uczennicy łódzkiej szkoły, moja córka zdała właśnie do trzeciej klasy. Naukę zaczęła w wieku 6 lat, był to eksperyment, a w klasach edukacji wczesnoszkolnej czysta zabawa. Prawdziwa lekcja zaczęła się dwa lata temu. Córka dopiero wchodzi w okres dojrzewania. Ciągle skarżyła się, że jest za niska, za gruba, za nisko skacze. Wielokrotnie miała dni, kiedy nie chciała iść do szkoły. Ale po chwili to mijało. Mówiła: "Chcę".

Zauważyłam, że zaczyna się zmieniać, staje się wycofana, zasmucona. W końcu przyznała, że pani od tańca klasycznego krzyczy. I że jej chyba nie lubi, bo z nią nie rozmawia. Często bolał ją brzuch. Wystarczyło, że zmieniła się nauczycielka na starszą, doświadczoną i skończyły się niemiłe słowa na temat jej wyglądu. Pani jest wymagająca, ale jest człowiekiem. Nie ma już sytuacji, że ma ulubionych uczniów, a reszta jest nikim. Ale niestety w klasie panuje chora rywalizacja. Między dziećmi nie ma przyjaźni, moja córka ma jedną przyjaciółkę na 20 osób w klasie. Reszta dokucza, ubliża, są zadufane w sobie. Czasem marzę, żeby nie zdała egzaminu.

Szkoła baletowa to w moim doznaniu szkoła przemocy psychicznej.

(Imię i nazwisko do wiadomości redakcji)

***

List 5. Balet to nie zabawa

Warszawską szkołę baletową skończyłam w 2016 roku, obecnie jestem tancerką. Nie doświadczyłam przemocy fizycznej, ale psychicznej, owszem. Słów i manipulacji, których padłam ofiarą, wstydzę się powtarzać. Moja głowa w akcie samoobrony zdecydowała się o nich zapomnieć. Ale profesora, który został opisany w reportażu i rzekomo miał się zmienić, wspominam jako słowno sugestywnie molestującego, gdy tylko miałam na sobie obcisły strój.

Pani Dyrektor Adrianna Szmyt mówi w reportażu: "Nie miałam świadomości, że zachowania niektórych nauczycieli mogą być odbierane jako przemoc". Proszę wybaczyć mi wyrażenie, ale większej bzdury w życiu nie słyszałam. Pani Szmyt uczyła mnie i sama pamiętam, jak z nią rozmawialiśmy, skarżyliśmy się jej. Nic z tym nie robiła, nie wstawiała się za nami.

Balet to nie zabawa. Dyscyplina musi być, należy wymagać efektów, wiązanie włosów i zakaz noszenia makijażu czy biżuterii to zasady praktyczne i rozsądne, nawet jeśli nieco już trącące myszką. Trzeba też rozumieć, że poprawianie, czyli dotknięcie ciała, jest konieczne, aby ktoś zrozumiał, o który mięsień konkretnie chodzi. Jest jednak cienka granica między dyscypliną, która buduje charakter i artystę, a wyżywaniem się i przemocą, która niszczy.

Na Zachodzie jest znacznie lepsze podejście (większy nacisk na rehabilitację, techniki rozciągania), co znajduje odzwierciedlenie w wynikach. Może pora wyciągnąć wnioski? Czasy się zmieniają, metody też powinny. Dziś sukcesy uczniów są wyłącznie ich zasługą. Nie chodzi o to, żeby nauczyciele gryźli się w język, ale by myśleli tak, żeby nie trzeba było się w niego gryźć.

Pani Bożenna Jurkiewicz, dyrektor warszawskiej szkoły w latach 1990-2012, która również pojawia się reportażu, mówi, że potrzebujemy wymiany pokoleniowej. Ma absolutną rację, ale młodzi nauczyciele, przychodząc do szkoły, są często wciągani w jej tryby i nie potrafią postawić się starszym pedagogom. Przez "szacunek dla starszych", przez "tradycję", przez zamknięcie się w środowisku. Tam dostaje się bardzo mało świeżego powietrza. Czy ktoś próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?

Katarzyna

***

List 6. Szacunek należy się każdemu dziecku

Jestem absolwentką Szkoły Baletowej w Warszawie. Ukończyłam ją w 1992 roku, też doświadczyłam tam przemocy psychicznej i fizycznej. Za moich czasów w naszej obronie próbowała stanąć polonistka i jednocześnie wychowawczyni, ale niewiele to dało. Co jakiś czas pojawiały się artykuły o podobnej treści, jak widać, historia jedynie się powtarza.

Dlatego bardzo chciałabym zadać publicznie pytanie: kto jest odpowiedzialny za wymianę kadr? A także kto ją w końcu przeprowadzi? Czy Ministerstwo Kultury, które dotuje pięć szkół baletowych, nie powinno w końcu się na ten temat wypowiedzieć? Przecież metody nauki w tych szkołach są znane i akceptowane. Centrum Edukacji Artystycznej w Warszawie, które nadzoruje szkoły w imieniu ministra, wydaje się ślepe.

Mam też taką myśl, że dobrze by było wprowadzić monitoring z fonią w salach baletowych. To mogłoby dać lepszy efekt niż warsztaty poprawiające komunikację nauczyciel - uczeń. Tu chodzi przecież o szacunek, jaki należy się każdemu dziecku.

Joanna Fituch

Od Autorki: Również miałam taką myśl, ale okazało się, że zgodnie z prawem oświatowym "monitoring nie powinien stanowić środka nadzoru nad jakością wykonywania pracy przez pracowników szkoły lub placówki". Takiemu rozwiązaniu sprzeciwia się też GIODO.

***

List 7. Gdzie Rzecznik Praw Dziecka?

Jestem mamą dziewczynki, którą ponad dwa lata temu zabrałam z warszawskiej szkoły siłą. Stało się to po tym, gdy przed wyjściem z domu zwymiotowała ze stresu. Miała wtedy 14 lat. Chodziła do klasy z dziewczynką, która w czerwcu popełniła samobójstwo.

Zaczęło się na kółku baletowym "Piruecik", gdzie chodziła od 4. roku życia. Tańczyła tam do trzeciej klasy podstawowej, pod koniec powiedziała, że chce zdawać do szkoły baletowej, gdzie przyjmuje się od 10. roku życia. Nie spodziewaliśmy się, że się dostanie. Do tego stopnia, że spóźniliśmy się na egzamin.

Pierwsze trzy lata przebiegały spokojnie, w czwartym roku nauki zmieniła się pani pedagog. Zaczęło się upokarzanie ("Jesteście głupie i grube"), rzucanie krzesłami. Gdy zerwała przyczepy mięśniowe, nauczycielka uznała, że córka symuluje, i kazała jej ćwiczyć.

Gdy wyzdrowiała, aby polepszyć wyniki, zaczęła chodzić na prywatne zajęcia pozalekcyjne. Okazało się, że nie jest to w szkole mile widziane, usłyszała, że powinna się skupić na tym, co na lekcjach. Kiedy nie zrezygnowała, nie zatańczyła na koncercie noworocznym w Teatrze Wielkim, do czego dzieci przygotowują się cały semestr. Wiem, że inne dziewczynki także miały z tego tytułu problemy.

Balet jest w szkole najważniejszy. Oczekuje się od uczennic i uczniów, że poświęcą temu swoje życie, co skutkuje ogromną rywalizacją między nimi. Po szkole można być choreografką albo tańczyć jazz, ale wtłacza im się, że liczy się tylko taniec klasyczny. Dziś myślę, że metody, które się tam stosuje, to zwykłe łamanie człowieka. Wielu nauczycieli kształciło się w Rosji, ci sami uczyli potem kolejnych. I wierzą w swoją doskonałość, bo przecież najlepiej klasykę tańczą Rosjanie.

Rozumiem, że taniec klasyczny rządzi się swoimi prawami, widzę, jak wygląda życie sceniczne, teatralne - tancerze muszą być twardzi jak gimnastyczki artystyczne, a na konkursach nie ma miejsca na krągłych. Ale czy aby czasy się nie zmieniają? Czy szkoła nie powinna myśleć przede wszystkim o psychice dziecka? Czy promocja anoreksji to nie jest fizyczna przemoc?

Kiedy zdecydowałam się ją zabrać, napisałam list pożegnalny do wszystkich rodziców z klasy mojej córki. Odpisała mi tylko jedna osoba na ponad 20. Mama dziewczynki, która teraz popełniła samobójstwo.

Wpływ na to, do której szkoły poślemy dziecko, mamy przede wszystkim my, rodzice. Dziś wiem, że popełniłam błąd, słuchając córki. Powinnam dobrze się zorientować, porozmawiać, poczytać, następnie jej odmówić.

Po odejściu ze szkoły córka rozpoczęła terapię u psychologa, do dziś ma problemy z opanowaniem stresu i wiarą w siebie. Cieszę się, że zajęła się Pani tym tematem. Są w tej szkole nauczyciele, którzy - pomimo że potrafią egzekwować ciężką pracę - są życzliwi, nie poniżają dzieci. Ale to niestety mniejszość. Gdzie Rzecznik Praw Dziecka?

Magdalena

***

List 8. Do inteligentnych dzieci mówi się tylko raz

Taki sam reportaż powinien powstać o szkołach muzycznych. W warszawskiej uczyła się moja córka. W trakcie okazało się, że zdaniem nauczyciela na lekcjach nie stara się tak, jak powinna. Słyszała od niego zatem: "Do inteligentnych dzieci mówi się tylko raz".

Ostatni egzamin z gry na skrzypcach wyglądał tak, że córka, stojąc na środku auli, pomyliła się w nerwach i grała, a łzy leciały jej po brodzie i spływały na instrument. Na ten dramat spokojnie patrzyła trzyosobowa komisja i akompaniatorka, nie próbując pocieszyć ani nie pomagając w żaden sposób. Ja tymczasem, nieświadoma tego faktu, czekałam za drzwiami (rodzicom nie wolno było wejść na egzamin).

Wiem, że częściowo z mojej winy tak mogło się stać, bo to ja chciałam, żeby grała na skrzypcach, ale na litość boską: oglądali to NAUCZYCIELE, DOROŚLI, ARTYŚCI.

Barbara

***

List 9. Ta szkoła bywa rzezią niewiniątek, ale sprawcą są bogaci rodzice

Warszawska szkoła baletowa nie jest szkołą przemocy. Jest szkołą dyscypliny. Kiedyś ktoś powiedział, że pracę tancerza można porównać do pracy górnika. I ma rację.

Ten zawód przeznaczony jest dla ludzi cierpliwych i pracowitych. Kiedy rozpoczynałam naukę w warszawskiej OSB (uczyłam się w latach 2001-10), moja klasa liczyła 29 osób. Szkołę zakończyło tylko 13, z czego pięć doszło do klasy w późniejszych latach. Ci, którzy z początku byli określani jako osoby "z najlepszymi warunkami fizycznymi", rok po roku odpadali. Dlaczego? Nie zależało im, nie byli do końca przekonani, że to ich droga.

Jako małe dziewczynki wyobrażałyśmy sobie, że wejdziemy na salę baletową i będziemy od razu tańczyły. Jak baleriny z teatru po drugiej stronie ulicy. Osobom, którym nie wystarczyło zapału na żmudne i nudne ćwiczenia, rezygnowały albo były ze szkoły wyrzucane podczas corocznych egzaminów. Pierwsze trzy lata nauki baletu polegają na rozciąganiu, wykręcaniu nóg, wyrabianiu mięśni, ustawianiu sylwetki. Z tym, co widzimy na scenie, nie ma to nic wspólnego, a to najważniejszy etap w procesie kształtowania tancerza.

Moją pierwszą nauczycielką była ówczesna dyrektor do spraw artystycznych. Była wymagająca, ale serdeczna. Miała dobre podejście: gdy chciała sprawdzić, czy mamy spięte pośladki, podchodziła do każdej z osobna i mówiła: "Chodzi szewc i zaszywa pośladki" lub "Nogi muszą być wyprostowane tak, żeby nie mogła przejechać furmanka". Nikogo to nie raziło.

Powstała więź, ciężko pracowaliśmy, ale proszę sobie wyobrazić, że po kilku miesiącach tłumaczenia, jak spinać pośladki, ktoś to ignoruje i pośladki trzyma rozluźnione. Można się zdenerwować? Można. Wtedy, w najgorszym wypadku, nauczycielka podchodziła, pukała taką osobę w głowę i mówiła: "Puk, puk, kto tam?". Wtedy trzeba było odpowiedzieć: "To ja, głupota". Ale proszę mi uwierzyć: Nikt w mojej klasie nie brał tego do siebie. Nie wychodziłyśmy z sali, nie płakałyśmy po kątach.

Te osoby, które były w stanie szybko zrozumieć, że każdy pracuje swoim ciałem i robi to dla siebie, a nie dla nauczycielki czy rodziców, zachodziły daleko. Nauczyciele nigdy nie "gnębili" osób ambitnych i starających się. Raczej zachęcali do pracy osoby leniwe, a jeśli nie przynosiło to skutku, przestawali zwracać uwagę. Czy to krzywdzące? Myślę, że sprawiedliwe. Skoro ty nie szanujesz mojego czasu, po co mam go na ciebie marnować.

Żaden nauczyciel nie lubi uczniów głupich i leniwych. Wbrew pozorom w tańcu klasycznym potrzebny jest również intelekt. Dlatego zdanie z reportażu: "(...) szybko zrozumiałam, że nie mogę wstawiać się za dziećmi gnębionymi, bo znajdę się na ich miejscu (...)", nie ma dla mnie oparcia w faktach. Wszelkie uwagi miały związek z wykonywanymi ćwiczeniami. Nauczyciel mówił np. "Podnosisz nogę za nisko, musisz się rozciągnąć, jesteś sztywna jak szyna tramwajowa".

Jasne, z czasem uwagi stawały się coraz bardziej soczyste. Im byliśmy starsi, tym więcej wymagali, czasami krzyczeli. Były też momenty, że klepnęli po ręku, nodze, plecach. Ja to odbierałam jako coś konstruktywnego, nie atak na moją osobę. To była właśnie dyscyplina. Bez niej nie dalibyśmy rady codziennie stawać przy drążku i wykonywać te same ćwiczenia. Ta sama nauczycielka, która czasami w ferworze pracy nazywała nas "szynami tramwajowymi", "osłami" czy "głupimi gęsiami", zawsze służyła radą i pomocą w trudnych sytuacjach. Osobom z biednych rodzin pomagała załatwiać stypendia, osobom kontuzjowanym polecała lekarzy, sama umawiała wizyty. Kiedyś nawet przez tydzień zapewniła wikt i opierunek dziewczynce spoza Warszawy, która szykowała się do konkursu baletowego.

Ta szkoła bywa rzezią niewiniątek, ale sprawcą są bogaci rodzice, którzy zmuszają do nauki dzieci kompletnie się nienadające. A że fundusze szkoły są mizerne, to gdy brakowało pieniędzy na zakup nowego sprzętu, sponsorem byli właśnie rodzice, którzy potem mogli się pochwalić dzieckiem uczącym się w szkole artystycznej. Czy tacy uczniowie mieli źle? Jak u Pana Boga za piecem.

Nie pamiętam też strachu. Wiadomo, jedni nauczyciele byli bardziej wymagający, inni trochę mniej. Jednych się lubiło, drugich niekoniecznie. Presja rzeczywiście występowała, ale w nas. Każdy chciał coraz lepiej wykonywać ćwiczenia, marzył o tym, żeby zatańczyć na koncercie partię solową, wziąć udział w konkursach, w przyszłości dostać się do dobrego zespołu. Jeśli nauczyciel wybrał kogoś do dodatkowych zajęć, by ćwiczyć partie solowe, osoba ta czuła ogromne wyróżnienie.

Oczywiście, że był płacz i krzyk, ale z rozgoryczenia. Bo chciało się tańczyć perfekcyjnie, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Bywały momenty, że byłam tak bardzo skupiona na tym, żeby wykonać dane ćwiczenie lub idealnie zatańczyć, że nawet nie słyszałam, co profesor do mnie krzyczała.

Oprócz tego byliśmy zwykłymi nastolatkami. Było zrywanie się z lekcji (ale tylko tych ogólnokształcących), ktoś napisał na ścianie szkolnego korytarza "Rosół z jury" (w nawiązaniu do nazwiska ówczesnej dyrektorki). Krążyły też legendy o chłopcach, którzy upili się w dzień swojego egzaminu z tańca klasycznego i dyrektor musiał przełożyć go na inny termin. Bursaki (osoby mieszkające w bursie) praktycznie codziennie miały imprezy, po których przychodzili do szkoły na kacu.

Jako uczniowie byliśmy ze sobą zżyci. W szkole liczącej 180 osób (łącznie ze wszystkimi pedagogami i sprzątaczkami) znaliśmy się na wylot. Spędzaliśmy w niej dużo więcej czasu niż we własnych domach. Oczywiście, były jednostki, które źle znosiły ból lub rozłąkę z rodzicami. Z trudem czytam wypowiedzi kolegów i koleżanek mówiących, że chodzą na terapię do psychologa. Mnie szkoła nauczyła ciężkiej pracy oraz tego, że nie można się poddawać. Dała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Nie mam problemów emocjonalnych, ale każdy ma inny charakter i osobowość. Nie można problemów natury prywatnej zwalać na szkołę i nauczycieli. Skoro było z nimi tak źle, to gdzie byli ich rodzice?

Rzeczą, którą szkoła na pewno powinna zmienić, to poziom nauczania tańca. Jest bardzo niski i źle wypada na tle całego świata. Tylko nieliczne osoby po zakończeniu nauki mogą znaleźć zatrudnienie, a tylko wybitne jednostki pracę za granicą.

(Autorka listu chce pozostać anonimowa)

***

List 10. Nie róbcie tego już nikomu więcej

W 2008 roku skończyłam gdańską szkołę baletową. Moje słowa po koncercie dyplomowym były takie: "W końcu koniec tego koszmaru! Nigdy, ale to nigdy nie wrócę do tańca". W szkole wielokrotnie - na forum wszystkich uczniów - byłam potępiana za duże piersi, za to, że jestem gruba, że mam trądzik... Za wszystko! Dziś mam 29 lat i wciąż ponoszę tego konsekwencje. Do tańca, dzięki przyjaciołom, jednak wróciłam, skończyłam też studia choreograficzne, pracuję w zawodzie. Ale życie prywatne zupełnie mi się nie układa. Wciąż wstydzę się swojego ciała. Nie róbcie tego już nikomu więcej.

Kinga

***

Kontakt z autorką reportażu przez stronę katarzynawlodkowska.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji