Artykuły

Co dalej z Teatrem TV?

- Niezwykle istotna jest kwestia honorariów, które możemy zaoferować. W tej chwili przegrywamy z filmem na każdym polu. Uciekają nam autorzy, reżyserzy i aktorzy, nawet producenci. Trudno ich za to potępiać, ale Teatr Telewizji często jest traktowany przez twórców jako ostatnia deska ratunku albo miejsce na przeczekanie przy braku bardziej intratnych propozycji - z dyrektor Wandą Zwinogrodzką o pogłębiającym się kryzysie Teatru TV rozmawia Krzysztof Feusette z Rzeczpospolitej.

Krzysztof Feusette: Teatr Telewizji przezywa największą zapaść od początku swego istnienia. Niedawno minęło sto dni, od kiedy mu pani szefuje. Dostrzega pani światło w tunelu?

Wanda Zwinogrodzka: Muszę. Chociaż wiem, że bez gruntownych zmian organizacyjnych i repertuarowych nie uda się odbudować pozycji sceny telewizyjnej. Na skutek przeróżnych eksperymentów, które miały doprowadzić do wyższej oglądalności, straciliśmy tradycyjne poniedziałkowe pasmo. Odeszła od nas co najmniej połowa wiernej widowni, która w poniedziałki zasiadała przed telewizorami jeszcze kilka lat temu. Dotkliwie odczuwamy też brak promocji. Ludzie nie wiedzą o nowych premierach, nie znają pory ich emisji, bo nikt tego nie nagłaśnia. To się na szczęście powoli zmienia, czego przykładem są liczne zwiastuny "Śmierci rotmistrza Pileckiego" [na zdjęciu]. Wielkie zainteresowanie, którym cieszył się ten spektakl, świadczy o tym, że promocja była skuteczna i jest zapotrzebowanie na tego rodzaju inscenizacje.

To przedstawienie otwiera nowy cykl spektakli dokumentalnych, z którym wiąże pani spore nadzieje. Jak często będziemy mogił je oglądać?

- Jeżeli Teatr Telewizji odzyska poniedziałkowe pasmo, to nawet raz w miesiącu, oczywiście obok przedstawień stricte artystycznych, które pozostaną trzonem repertuaru. Sukces spektaklu Ryszarda Bugajskiego utwierdza mnie w przekonaniu, że inscenizacje łączące w sobie walory artystyczne z dokumentalnymi wzbudzają zainteresowanie widzów. Chcemy, żeby scenariusze powstawały w oparciu o reportaże prasowe, materiały z Instytutu Pamięci Narodowej i inne teksty, opisujące nie tylko polską historię najnowszą, ale także dzisiejsze problemy społeczne.

Co ma pani w planach?

- Pracujemy intensywnie nad trzema projektami, które chcielibyśmy zrealizować jeszcze w tym roku. Pierwszy z nich nosi roboczy tytuł "Słowo honoru" i opisuje sprawę Emilii Malessy, kapitana Armii Krajowej, którą UB doprowadził po wojnie do samobójstwa. Autorami sztuki są profesor Paweł Wieczorkiewicz i Krzysztof Zaleski. Druga rzecz to historia procesu z 1946 r., jednego z głośniejszych "mordów sądowych", dokonanego na bohaterskiej, 18-letniej sanitariuszce Danucie Siedzikównie "Ince", pisze o niej Wojciech Tomczyk.

Wreszcie opowieść całkiem współczesna - "Góra Góry", która jest próbą przedstawienia działalności charyzmatycznej, choć dla niektórych kontrowersyjnej postaci dominikanina Jana Góry, prowadzącego młodzieżowy ośrodek duszpasterski. W tym przypadku współpracujemy z "Laboratorium reportażu" Marka Millera, który dokumentował działalność tej placówki. Scenariusz przygotowuje Piotr Wojciechowski. Zainteresowanie spektaklami dokumentalnymi jest duże. Mimo że na razie nie możemy nikomu niczego obiecać, do Teatru Telewizji wpływają kolejne ciekawe projekty.

Co może przeszkodzić w ich realizacji?

- Brak funduszy. Niezwykle istotna jest kwestia honorariów, które możemy zaoferować. W tej chwili przegrywamy z filmem na każdym polu. Uciekają nam autorzy, reżyserzy i aktorzy, nawet producenci. Trudno ich za to potępiać, ale Teatr Telewizji często jest traktowany przez twórców jako ostatnia deska ratunku albo miejsce na przeczekanie przy braku bardziej intratnych propozycji. To niezdrowa sytuacja. Do niedawna pracę tutaj uważano przynajmniej za nobilitującą, ale ostatnio, wobec ciągłych zawirowań w ramówce i dramatycznie malejącej widowni, straciliśmy ten ostatni atut. Wierzę, że metodą małych kroków odbudujemy swój prestiż. Trzeba jednak pamiętać, że Teatr Telewizji nigdy nie będzie lokomotywą ciągnącą oglądalność jak talk-show czy sitcomy. Nie to jest jego misją.

***

Czy spektakle teatru, faktu takie jak "Śmierć rotmistrza Pileckiego", są szansą dla telewizyjnej sceny?

Jan Englert, aktor, dyrektor Teatru Narodowego

W sztuce czytanie z wykresów i statystyk to jak wróżenie z fusów. Jestem przeciwnikiem oceniania sukcesu przez liczby, choć cieszę się, że spektakl miał taką pokaźną frekwencję. Ale przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że spektakl był dobry. Już sam temat był bardzo interesujący dla olbrzymiej części widzów, a został jeszcze opowiedziany w interesującej formie, w atrakcyjny sposób. Natomiast gdybyśmy mieli realizować w Teatrze TV, ze względu na oglądalność, wyłącznie teatr faktu - byłoby to błędem. Gdyby Teatr TV miał cztery premiery w miesiącu, to jedno z przedstawień mogłoby być teatrem faktu, ale jeśli będzie siedem premier w ciągu roku, wśród nich nie powinno się znaleźć więcej niż jedno tego rodzaju.

Jerzy Koenig, krytyk, były dyrektor Teatru Telewizji

Nie widziałem "Śmierci rotmistrza Pileckiego", ale jednego jestem pewien - duża widownia nie oznacza, że odkryty został klucz do powodzenia Teatru TV. Sądzę, że nie tyle chodzi tu o teatr faktu, ile o dobrze zrealizowany spektakl. Nie wiem, czy bardziej chodzi tu o Pileckiego, czy o reżysera Bugajskiego, który wiele razy pokazywał, że potrafi realizować interesujące i rozumne spektakle. Gdyby ktoś mi powiedział: "panie Koenig, od jutra co tydzień będziesz pan oglądał teatr faktu" - to stanowczo bym podziękował. Teatr TV musi być bardzo różnorodny, bo ma zróżnicowaną widownię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji