Artykuły

Niech Was ręka boska broni

"Pierwiastek z minus jeden" Mariana Hemara w reż. Agnieszki Mandat w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym

"Pierwiastek z minus jeden, albo Najpiękniejszy dzień w życiu" jest komedią Mariana Hemara, której premiera odbyła w Londynie w 1966 roku. Historyjka jest dość prosta - młode małżeństwo żyjące w Londynie, w mieszczańskim saloniku, oczekuje dziecka. Niestety, zanim Krystyna obwieści tę nowinę Jerzemu, jej mąż, pracownik banku, wyjawi jej, że zdefraudował papiery wartościowe, które powierzyła mu wieloletnia przyjaciółka rodziny, a następnie przerżnął je w karty. Na któreś z kolei zawołanie Jerzego, że duszę by oddał, aby móc cofnąć, co zrobił, ukazuje im się diabeł. Diabeł oczywiście jest zainteresowany transakcją, małżeństwo wdaje się w dyskusję, mąż podpisuje cyrograf, ale z pomocą prawnika-anioła udaje się umowę unieważnić i diabeł musi nie tylko obejść się smakiem, ale też szybko się ulotnić, gdyż przez przypadek przybrał ciało zapijaczonego marynarza, który okazuje się mężem akuszerki-słomianej wdowy.

To, co dostajemy na scenie kameralnej Starego Teatru, woła o pomstę do nieba.

Przede wszystkim jest to tekst nie tylko archaiczny i całkowicie dziś nieśmieszny, bo żarty i przekomarzanki, którymi żonglują aktorzy, to straszliwe - jak byśmy dziś powiedzieli - suchary. On jest nie tylko prymitywny w warstwie filozoficznej, chociaż to można mu jeszcze wybaczyć, bo czego oczekiwać po mieszczańskiej komedyjce z lat 60., która jest niezbyt sprawnie napisana i niby ma ambicje farsowe, ale jednak za mało w niej wartkiej akcji i komizmu, za dużo dłużyzn i pretensji do bycia moralitetem.

Prawdziwą tragedią tego spektaklu jest to, że Agnieszka Mandat wystawia go 1:1.

Tak, ja wiem, że reżyser...ka (wyjaśnienie tego określenia znajduje się na końcu wpisu) chełpiła się, że robi spektakl po tekście i że prawie nie ma cięć, że to jest wystawienie Hemara w takiej formie, w jakiej został on napisany, ale... I've got news for you. To nie oznacza, że należy szkolnie odtworzyć dramat scena po scenie bez żadnej reżyserskiej inwencji i żadnego pomysłu. Bo to, co tu jest, to jest po prostu koszmar niegodny podrzędnego, amatorskiego kółka teatralnego.

Zacznijmy od mimesis. Pudełkowa scena, mieszczański salonik, po bożemu. Grają cały czas, jakby była czwarta ściana, a potem, w niektórych momentach, czwartej ściany nie ma, bo diabeł zwraca się do widzów. To jest to mimesis, czy nie ma?

Krystyna ma w pełni wyposażoną kuchnię, wyciąga dzbanek na herbatę z wiszącej szafki. Super. A potem dokłada drewna do... elektrycznego kominka. Ratunku!

Kiedy pojawia się diabeł, który wyskakuje zza kanapy w dźwiękach fleksatonu (tak! Dokładnie tak! Nie wierzyłam, że to słyszę! Co to ma być? "Przyjaciel wesołego diabła"?!!!), zatrzymuje się czas: w kuchni nieruchomieje Krystyna, która parzy herbatę, wahadło wiszącego zegara zastyga w miejscu. Ale deszcz za oknem wciąż pada i ciągle płonie drewno dołożone do elektrycznego kominka.

Co tu się w ogóle dzieje?

Nie wspomnę już, że najpierw diabła widzi tylko Jerzy, a potem Krystyna się "uruchamia" i także go widzi, a na końcu diabła widzą już wszyscy, co jest kompletnie niespójne i niekonsekwentne, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia, bo nie wiadomo, czy to niespójność wynikająca z tekstu Hemara, czy też brak warsztatu reżyser...ki.

Dialogi niedobre, bardzo niedobre. Dowcipy? Suchar na sucharze i sucharem pogania. Ale to jeszcze można by było przełknąć, gdyby faktycznie w dramacie był jakiś ładunek intelektualny. Mandat ma ambicje, aby zająć się tematem najwyraźniej żywo ją interesującym, bo w programie do spektaklu dostaniemy wyimek z "Diabła" Georgesa Minois wydanego swego czasu przez Instytut Wydawniczy PAX oraz rozmowę z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim. Bardzo to słuszne i chwalebne, ale wobec kompletnej miałkości spektaklu staje się po prostu pretensjonalną podbudową i asekuranckim zabezpieczeniem mówiącym wprost, że nie starcza nam intelektu i warsztatu, by dotknąć faktycznych problemów etycznych, w związku z tym o naszych ambicjach opowiedzą lepsi od nas - w programie. Jest to tak żenujące, że słów nie znajduję.

Hemarowi, który był Żydem i z naturalnych względów mógł kompletnie nie pojmować toposu psychomachii, można jeszcze wiele rzeczy wybaczyć. Mandat - już nie. Bo, zastanówmy się. Ile lat minęło od "Fausta" Marlowe'a? Ile lat minęło od "Fausta" Goethego, "Doktora Faustusa" Manna? Jesteśmy w 2018 roku i ten spektakl to jest jakaś bieda-wersja pseudo-Bułhakowa łamanego przez pseudo-Dostojewskiego. Zagadnień etycznych - null. Mandat nie pojmuje podstaw własnej kultury i własnej religii. Żeby psychomachia się dokonała, grzesznik musi pojąć swój błąd i żałować za grzechy. Tutaj kompletnie tego nie ma. Mąż-szuler, przerżnąwszy zdefraudowane papiery wartościowe, ochoczo podpisuje cyrograf z diabłem, potem mamy antrakt i po antrakcie jednak już chętnie by ten podpis wycofał. Co wydarzyło się pomiędzy? Dlaczego bohater nie chce już, by pod cyrografem figurował jego podpis? Gdzie jest jego przemiana? Z tego spektaklu wynika, że z paktu z diabłem za uszy i na siłę wyciągają grzesznika cnotliwa małżonka wespół z przyjacielem adwokatem będącym figurą anielską. Przecież to są jakieś kolosalne brednie! W dodatku z pretensjami filozoficznymi, które są kulą w płot. Do najlepszych należą redundantne truizmy o tytułowym pierwiastku z minus jeden. Że jest niemożliwy, blablablabla. No, tylko że jest możliwy i nazywa się to liczbą urojoną. Wchodzenie na grunt matematyczny i w prymitywne dyskusje o tym, co jest, a czego nie ma, jest szczególnie grząskie. To jest taki poziom truizmu, jakby wyszedł aktor i powiedział, że zero oznacza, że czegoś nie ma. Oh, srsly?

Jeszcze lepiej ma się sprawa z diabłem (Zbigniew Kosowski) nazywanym w sztuce Obcym. Mandat najwyraźniej tego Obcego przeczytała dosłownie (jak zresztą całą resztę dramatu), bo Zbigniew Kosowski gra kogoś pomiędzy zapitym marynarzem i tanim geszefciarzem ze sztetla. Miota się, zagaja chcącego odsprzedać duszę, jakby był handlarzem na przedwojennym bazarze, w kółko powatrza, że ma "interesik" do zrobienia. Zważywszy na to, że tekst obfituje w podobne przytyki, bo diabeł wielokrotnie wspomina, że jego mrocznemu królestwu służą i Einstein, i Freud, robi się z tego jakieś totalne kuriozum (choć wyjaśnia ono, czemu polska prawica tak kocha Hemara). Nie mnie oceniać, czy Hemar to przykład self-hating Jew, czy jednak jest to pisane ironicznie i trudno to w zasadzie stwierdzić, bo dowcip się mocno zestarzał, a z topornej reżyserii Mandat (czy właściwie jej braku) trudno wyłowić zamysł autora. Jedno jest pewne, Mandat nie rozumie i nie wychwytuje potencjalnej kpiny. Wystawia wszystko 1:1 i to kompletnie na poważnie. W rezultacie dostajemy diabła-geszefciarza i pijaka, który śmie najść elegancki, mieszczański salonik (jak z jakiegoś najbardziej antysemickiego i w dodatku klasistowskiego koszmaru sytego i zadowolonego z siebie filistra) i raz po raz rzuca żydowskimi nazwiskami, które diabeł ma w swoim władaniu. Psychoanaliza to szatan, teoria względności to szatan, czekałam aż Mandat zrobi jakiś dowcip lub da widzowi do myślenia i przypomni może o Jezusie, który też był Żydem, ale na tak głęboką refleksję reżyser...ki nie stać. Ogólnie rzecz biorąc jest to nie tylko żenujące, jest to skandaliczne na deskach teatru narodowego (choć to określenie brzmi w kontekście dość złowieszczo). Chociaż trzeba też przyznać, że cały ten wywód jest dość spójny. Ja uważam osobiście, że to ma szansę chwycić i znaleźć swoich amatorów. Wystarczy Kosowskiemu pejsy doczepić i wysłać do teatru ojca Rydzyka. Wieszczę hit sezonu.

Nagromadzenie absurdu jest porażające. Po antrakcie diabeł opowiada o tym, że macza palce w grach karcianych. Jerzy odkrywa ze zdumieniem, że nie mógł wygrać w brydża, bo grał z niejakim Kurzmannem, który sprzedał diabłu duszę i dlatego mu karta szła. No jasne, jakby Kurzmann nazywał się Nowak, to by mu karta nie szła. Ja już pomijam, że uzależnienie od hazardu jest poważnym problemem, który dziś leczą tak znienawidzeni przez Mandat terapeuci, że nie poważyła się wycięcia z Hemara przygłupiego fragmentu o Freudzie. O to nawet nie śmiem prosić. Ale z punktu widzenia toposów chrześcijańskich - grzesznik nie żałuje popełnionych czynów, nie pojmuje swojego błędu, nie pragnie wrócić na właściwą drogę. On po prostu mówi: no cholera, Kurzmann sprzedał duszę diabłu, to nic dziwnego, że nie wygrałem w karty. Ja bardzo przepraszam, ale to jest poziom refleksji religijnej, który jest obraźliwy dla samych katolików. Średniowieczny moralitet zakładał pewnego rodzaju chrześcijańskie anagnorisis. Ryt katolicki zakłada, że wierny spowiada się ze swoich grzechów i za wszystkie serdecznie żałuje. U Mandat i Hemara w ogóle nie wchodzimy na ten poziom rozważań o etyce i moralności. Kurzmannowi karta idzie, bo to sprawka diabła. Dziękujemy, ukłony, po co nam skrucha, po co nam całe chrześcijaństwo. Jest czarno-biało, wszystko na serio. Odpust. Po prostu odpust! W swej najbardziej prymitywnej formie. Tak, ponad sto lat po Dostojewskim, który cały swój warsztat i geniusz zaprzągł w służbie refleksji religijnej, politycznej i - przede wszystkim - refleksji nad wyborami etycznymi i naturą ludzką. Ja pojmuję, że Mandat chciała wystawić coś lekkiego, co zresztą zapowiadała w wywiadach. Ale mówiła też, że chce widza skłonić do refleksji, choć może niezbyt pogłębionej. No więc tu nie ma refleksji. Tu są czarno-białe sytuacje, wystawione tekturowo, głębi postaci nie ma, aktorzy podają tekst na biało, nie ma żadnej psychologii (a kysz, szatanie!), zło jest sprowadzone do idiotycznego straszaka, dobro - do niezbyt sprecyzowanej obietnicy życia w szczęściu i dostatku. To się nie tylko nie sprawdza jako komedia z ciekawym ładunkiem intelektualnym. To się nie sprawdza ani jako farsa, ani jako satyra na mieszczaństwo, ani nawet jako bardzo prosty teatr religijny. To by nie zdało egzaminu jako etiudka dla dzieciaków, bo może i refleksja religijna jest na poziomie trzylatka, ale trzylatek po prostu by się na tym zanudził.

Chociaż może przyznam, że raz prychnęłam śmiechem, ale właściwie dlatego, że wyczerpała się moja odporność na prymitywizm i niewyłapywanie ironii. A było to w momencie, w którym diabeł zupełnie serio mówi o tym, że cyrograf wydrukowano na papierze czerpanym ręcznie w masońskiej manufakturze. Tak, to jest ten właśnie poziom. Jakby to było robione z przymrużeniem oka, to byśmy się przynajmniej pośmiali z wyświechtanych sloganów, ale Mandat nie daje nam żadnego sygnału, że to ironia. Czyli po prostu wyciąga standardowe straszaki, które mają nas skierować na właściwą, pełną bojaźni bożej drogę. Myślałam, że Staniewski nie szanuje widza i ma go za idiotę, ale spektakl Agnieszki Mandat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

Technicznie jest bardzo źle. Aktorzy nie wiedzą, co robią na scenie, nie pojmują zamysłu scen, nie ma tam interakcji, nie ma tam lekkości, której należałoby oczekiwać od komedii. Wszyscy są sztywni jakby kij połknęli, a jak wychodzi sama reżyser...ka Mandat, to po prostu gwiazdorzy. Całą sobą.

Matylda Paszczenko w roli Krystyny - okropna. Dydaktyczna, sztuczna, po prostu zła. Podaje tekst, jakby była głosem sumienia swojego męża. Dlaczego to jest tak toporne i źle postawione? Nie wiadomo. Wygląda to tak, jakby Mandat obawiała się, że widz jest na tyle tępy, że nie pojmie, że żona sprowadzi grzesznika na właściwą drogę, więc żona nie gra żony, tylko gra sumienie. Bo a nuż widz nie zrozumie. Paszczenko poza tym nie bardzo wie, co robi na scenie, nie została właściwie poprowadzona i ponieważ ruch sceniczny w spektaklu leży, z braku laku macha w tę i we w tę spódnicą ciętą z koła. I chodzi na paluszkach. Co za koszmar.

Agnieszka Mandat w roli Felicji wychodzi po to, by po gwiazdorsku napawać się tym, że sama gra w spektaklu, który właśnie wystawiła. Patrzcie, reżyser...ka na scenie. I tyle mam w tym temacie do powiedzenia, bo żal strzępić język.

Krzysztof Stawowy jest w sytuacji najgorszej i aktorowi nie zazdroszczę. Gra po prostu pionek, który raz podpisuje cyrograf, potem z niewiadomych przyczyn chce się z tego wycofać, ratują go żona i adwokat, a całość w ogóle wygląda tak, jakby diabeł i szanowna małżonka odbijali go między sobą jak piłeczkę. Jedyne, co tam Stawowy próbuje grać to czarną rozpacz, kiedy wyznaje żonie, że zdefraudował kasę. Gra to przerysowanie i strasznie, ale trochę rozumiem dlaczego. Jak aktor nie ma roli, to w tym jednym, jedynym momencie chce być widoczny, choćby miał zagrać najgorszą chałturę swego życia. I trudno mu się dziwić.

Zbigniew Kosowski gra zapijaczonego geszefciarza. Pejsy i do Torunia. Migiem!

Jacek Romanowski w roli adwokata próbuje się ratować i leci w rodzajówkę. Nie mogę go za to winić, bo nic innego mu nie pozostaje do zrobienia. Nie w tym układzie sił.

Ryszard Łukowski w ostatniej scenie dopisanej przez reżyserkę - koturn. Ani to groźne, ani niepokojące. Szatan zastygły w pomniku. Jak sobie człowiek przypomni jego Szelę z Klatowego "Wesela" to ciary go przechodzą, jak sobie wyobrazi, jakim szatanem mógłby być Łukowski. No ale. Do tego trzeba reżysera.

A reżyser, a właściwie reżyser...ka zajmowała się przez całe dwa miesiące prób głupotami. Dokładaniem drewna do elektrycznego kominka i sceną rozpoznania w przyobleczonym w ciało marynarza z Hong Kongu diable - męża podtarzałej akuszerki Felicji (w tej roli sama Agnieszka Mandat). To jest taki zabieg no... co tu kryć. Mocno prymitywny i dość częsty w ludowiznie. Że diabeł czyni zakusy na duszyczkę, ale pojawia się jakaś krewka bądź namolna baba i diabeł bierze nogi za pas. Oczywiście nawet ludowy wątek Mandat musi czytać dosłownie, więc po rozpoznaniu w diable męża Kosowski ucieka przed Mandat ganiając wokół stołu i kanapy. Może powtórzę: tak, aktorzy ganiają się wokół stołu i kanapy. I potem jest blackout. Takiej nieporadności reżyserskiej nie ma nawet w "Domu Bernardy A." Radawskiego. Po blackoucie diabeł znika, ale na znak, że nie było to przywidzenie, Mandat zostawia marynarską czapeczkę na oparciu kanapy. Co tam! Żeby to tylko była czapeczka, pal sześć czapeczkę. Mandat puszcza na nią światło punktowe. Mamy czapeczkę obramowaną światłem. No, doprawdy szkoda, że reżyser...ka nie wyszła ze wskaźnikiem i nie powiedziała: "Proszę spojrzeć, oto czapeczka, dowód na istnienie diabła", zakreślając wokół niej czerwone, laserowe kółko.

Toporność i prymitywizm tego spektaklu przekracza wszelkie, ale to wszelkie wyobrażenia.

Z wieloma konserwatystami jest tak, że się zarzekają, że robią po tekście, z szacunkiem dla autora, nie robią cięć itd., itd. Deklaracji reżyser...ki nie można brać na serio, bo może i cięć nie dokonała (a naprawdę są tu konieczne, wiele rzeczy zwyczajnie się zestarzało, świat naprawdę nie stoi w miejscu!), ale za to kompletnie nie odczytała ironii niektórych scen i wzięła je na serio i z pełną powagą. Ale to nie koniec, Mandat dopisała do spektaklu własną scenę i to jest wisienka na torcie, to jest po prostu zwieńczenie wszystkiego.

Scena obraca się (od początku widzimy, że jest obrotowa, ale zabieg ten zostanie wykorzystany dopiero w finale), skreślamy całe mimesis z pierwszych dwóch aktów, nagle - nie wiadomo czemu - na tyłach domu bankiera-szulera i jego żony znajduje się współczesny klub. Zresztą dość dziwny, bo tłukący hard rocka lat 80. (znacie takie kluby? Wiecie, Van Halen, wczesne Bon Jovi, Alice Cooper, te klimaty - czy Mandat w ogóle wie, co robi?) Nad sceną wyświetla się czerwony neon z napisem: "Post scriptum od reżyser...ki". Neon tak trwa chyba z minutę albo i dłużej. Nie wiem dlaczego tak długo, może reżyser...ka podejrzewa swoich widzów o problemy z czytaniem.

Neon gaśnie i z klubu wyłania się pijana dziewczyna w cekinowej sukience i niebotycznie wysokich szpilach. Znamy już toporność przesłania pierwszych dwóch aktów, więc w post scriptum pojmujemy, że teraz będą nas straszyć imprezami.

No i to się właśnie dzieje. Przed klubem stają dwa diabły (Kosowski i Łukowski), dyskutują o swoich metodach na kuszenie ludzi i wyciąganie od nich cennej duszy. Jest to nie tylko niestrawne i archaiczne. To jest bardziej toporne i gorzej napisane niż dydaktyczne dialogi diabłów o sposobach na kuszenie, które popularne były w literaturze religijnej XVIII wieku (o których istnieniu przypomniał mi kumpel, za co jestem mu serdecznie wdzięczna).

Diabły gadają, dowiadujemy się, że w klubie odbywa się impreza integracyjna, która trwa już dwa dni (sic!), z dala od rodzin i dzieci. No sam szatan, proszę państwa, sam szatan. Korpo-impreza w klubie. Dziewczyna tak pijana, że natychmiast musimy poczuć do siebie odrazę i odpokutować to pielgrzymką na Jasną Górę, najlepiej na kolanach.

Ale to nie koniec, diabły faktycznie, jak w wieku XVIII, zastanawiają się, jak tu usidlić kolejnego grzesznika, Łukowski pyta Kosowskiego, czego się teraz chwyci i za co się teraz zabierze. Może za patologię w rodzinie?

Noooo, tu się pani reżyser...ka Mandat zagalopowała. Ja nic nie chcę mówić, ale nie ma czegoś takiego jak patologia w rodzinie i to jest wymysł euro-żydo-lewackiej masonerii promującej homoseksualizm, dwa homoseksualizmy w cenie jednego. Przepraszam, że o takich truizmach, ale musiałam o tym wspomnieć. Dla klarowności wywodu.

W końcu pijana wstaje, wchodzi chwiejnym krokiem w obrotowe drzwi, Kosowski wchodzi za nią, drzwi obracają się chwilę, w końcu za którymś obrotem Kosowski znika, a pani na szczudłach wyprostowuje swoje diabelskie kopyta, próbuje chwilę, jak się czuje w swoim nowym ciele, po czym - bo reżyser...ka nadal nie wierzy, że widz naprawdę zakumał, o co chodzi - mówi coś niezobowiązującego, otwierając usta, a głos podkłada za nią z offu Kosowski. Żeby było jasne, że diabeł się w nią wcielił. No bo jak tu w takiej sytuacji mieć wątpliwości? Musi być wszystko wprost i podane na talerzu.

Pijana diablica w kuszącej sukience oddala się do klubu, otwiera drzwi, za którymi widać dymy i pogujących technicznych - siedlisko szatana. Alkohol, hard rock lat 80. (z tym się akurat zgodzę, że to zło i szatan), pogujący mężczyźni, którzy marnują swe siły witalne na parkiecie zamiast płodzić następne pokolenia bogobojnych dziatków. Idealne miejsce do działania sił nieczystych.

I najlepsze, co w tej scenie jest, co ja plotę, najlepsze, co dostaniemy w tym spektaklu, to różowy flaming, który stoi przed wejściem do knajpy. Flaming - w przeciwieństwie do wszystkich występujących tu aktorów - wie, po co tam stoi, stoi godnie, nie miota się bez sensu, nie biega wokół stołu, coś znaczy i nie jest drewniany, bo jest z plastiku. Brawa dla flaminga!

A tak na marginesie, Agnieszka Mandat wspominała w wywiadach, że polszczyzna Hemara sprawiała ekipie trudność. Ja doprawdy nie wiem i nie pojmuję, jaką trudność może sprawiać normatywna polszczyzna literacka drugiej połowy lat 60., ale może faktycznie były tam jakieś trudności, jeśli musimy dostać post scriptum od "reżyser...ki" z wielokropkiem, bo reżyser...ka boi się posądzenia o jakieś feminizmy przez dodanie żeńskiej końcówki.

Po pierwsze, jak pogrzebać, to już w międzywojniu żeńskie końcówki były jak najbardziej normatywne i można je odnaleźć w przedwojennych słownikach poprawnej polszczyzny. Ale jeśli język literacki lat 60. sprawia problem, to czego ja oczekuję?

Po drugie, jeśli bardzo nie chcemy być o feminizmy posądzeni przez taki drobiazg jak zaznaczenie płci twórcy spektaklu odpowiednią końcówką, to naprawdę, Pani Agnieszko, wystarczyło napisać: "Post srciptum od pani reżyser". Nie musi Pani dziękować.

Ten spektakl to jest upadek Starego Teatru.

Ten spektakl jest gorszy od "Domu Bernardy A." (tam przynajmniej Kolasińska próbowała to ratować - z miernym efektem, ale jednak; no i kostiumy się broniły).

Ten spektakl to jest upadek legendy Agnieszki Mandat, która już nigdy nie będzie dla mnie główną bohaterką "Rodzeństwa" Lupy, nigdy nie będzie Janiną Duszejko z "Pokotu" Agnieszki Holland (znajduję zresztą niezwykle zabawnym, że wszyscy bogobojni i ultra-konserwatywni aktorzy nigdy nie mają problemu z występowaniem w filmach pokroju "Pokotu", w którym kościołowi wsadza się mocne szpile), Agnieszka Mandat na zawsze będzie dla mnie reżyser...ką tego gniota.

Gniota, który - powiedzmy to otwarcie - nie sprawdza się nawet jako nośnik skądinąd słusznych zagadnień i ma traktować o wyborach etycznych. Gdyby to był dobrze zrobiony teatr religijny, klaskałabym uszami. A to jest po prostu toporne, tępe, nieśmieszne, niezrobione, z brakami w warsztacie reżyserskimi takiej rangi, że Mandat zakasowała chyba wszystko, co do tej pory widziałam (a proszę mi wierzyć, że widziałam miliard złych spektakli).

No i cóż. Przyniosła mi Pani tego pączka, bo jest Pani reżyser...ką tego spektaklu.

I ja właśnie dlatego zjadłam tego pączka.

I do dziś mi się odbija.

Spuściłabym bombę atomową, ale nie mogę, bo to teoria względności, Einstein, zło, szatan i ciemne moce.

Więc tradycyjnie oddaję trzy strzały.

Nie idźcie na to. Niech was ręka boska broni!

**

//"Pierwiastek z minus jeden"//

Marian Hemar

reż. Agnieszka Mandat

Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Premiera: 29 czerwca 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji