Artykuły

Jeszcze nie wyjeżdżają

Premierą "Wyjeżdżamy" Krzysztof Warlikowski wraca do Warszawy a jego Nowy Teatr świętuje dekadę istnienia. Co w tym czasie udało się osiągnąć tej placówce? - pisze Aneta Kyzioł w Polityce.

Ostatni spektakl, "Francuzów" na podstawie siedmioksiągu Marcela Prousta, pełną ironii elegię dla zachodniego świata z jego salonami, ale też opowieść o starzeniu się i odchodzeniu, Warlikowski zrealizował w Nowym trzy lata temu. Potem reżyserował za granicą opery. Wraca na Madalińskiego sztuką znów o odchodzeniu, ale z akcją osadzoną tym razem na prowincji, z bohaterami o innych problemach i statusie społecznym, ale z podobnym poczuciem rozczarowania, niespełnienia i samotności. "Wyjeżdżamy" to też powrót Warlikowskiego do izraelskiego dramatopisarza Hanocha Levina. Po świetnie przyjętym "Krumie" sprzed 13 lat sięga po sztukę "Pakujemy manatki", z podtytułem "Komedia na osiem pogrzebów". Prace nad adaptacją zaczęły się przed rokiem, PiS rozkręcało antyinteligencką czy antyelitarną nagonkę, w wielu domach i kawiarniach toczyły się dyskusje, w których przewijało się pytanie o emigrację - rzeczywistą albo wewnętrzną. Listopadowy Marsz Niepodległości z kibolskimi racami, biało-czerwonymi flagami z wyrysowaną wielką pięścią oraz okrzykami "Wielka Polska katolicka" podnosił temperaturę tych dyskusji. A potem przyszedł marzec i nowelizacja ustawy o IPN, która w 50. rocznicę wygnania ostatnich Polaków o żydowskich korzeniach z kraju uwolniła demony antysemityzmu.

Premierę Warlikowskiego poprzedziły w Nowym pokazy "Procesu" Kafki w reż. Krystiana Lupy, bolesnego spektaklu o zagubieniu i wyobcowaniu polskiej inteligencji, z podporządkowaniem sądownictwa władzy PiS i propagandową telewizją publiczną w tle. Lupa pracę nad nim zaczynał we wrocławskim Teatrze Polskim, jednak nowy dyrektor z poparciem Ministerstwa Kultury zwolnił większość aktorów, a prestiżowy teatr zmienił w półimpresaryjną, prowincjonalną scenkę.

Ze wszystkich tych powodów nowej produkcji Warlikowskiego, tak jak "Procesowi" Lupy, towarzyszyły duże emocje i wysokie oczekiwania. Przypominano, że w 2013 r. w "Kabarecie warszawskim" reżyser porównał ówczesną Warszawę do Berlina lat 30. Wtedy brzmiało to trochę histerycznie, kiedy jednak kilka lat później oglądaliśmy ONR maszerujący ulicami polskich miast w asyście policji, mało komu było już do śmiechu, a Warlikowski jawił się niemal jak prorok.

W programie do "Wyjeżdżamy" można przeczytać, że reżyser, tworząc adaptację, korzystał także z innych sztuk Levina oraz włączył do tekstu fragmenty "Nigdy już tu nie powrócę" Tadeusza Kantora, "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy czy "Życia osobistego" Henryka Grynberga. Brzmi poważnie i mocno.

Tymczasem w trzyipółgodzinnym spektaklu polska współczesność pobrzękuje w głębokim tle, jest w klimacie, w nastrojach, czasem pojawia się w aluzjach. Bella Szuster (Magdalena Popławska) planuje wyjazd do Londynu. Nie ma złudzeń, że życie będzie tam lepsze, nikt tam przecież nie czeka z otwartymi ramionami na dziewczynę z końca świata, ale - tłumaczy, a widownia reaguje śmiechem - przynajmniej telewizja będzie lepsza. Amerykańską turystkę Angelę Hopkins (Magdalena Cielecka), zwiedzającą "the middle of the Middle East", środek Bliskiego Wschodu - jak informuje widzów swojego vloga - widzimy na koniec na nagraniu wideo jadącą taksówką ulicami dawnego warszawskiego getta i wysiadającą na lotnisku Chopina. Motke Czkori (Marek Kalita) po śmierci brata wygłasza mowę pogrzebową i z pantoflarza i safanduły przeobraża się w patriarchę rodu i samozwańczego przewodnika wspólnoty.

"Wyjeżdżamy", podobnie jak poprzednie spektakle Warlikowskiego, jest międzynarodową koprodukcją i musi być zrozumiałe także dla widowni we Francji, Szwajcarii czy Greek Festival w Atenach. Dlatego też dominuje tematyka uniwersalna. Absurd ludzkiego życia, znaczonego wysiłkiem, rozczarowaniami, próbami ucieczki od swoich korzeni, poszukiwaniem szczęścia i spełnienia z dala od rodzinnego domu, marzeniami i niespełnieniem. A na końcu jest śmierć - być może jedyna szansa na prawdziwy "wyjazd", jeszcze jedna ironia losu, którą bohaterowie Levina wyczuwają doskonale.

Magdalena Cielecka i Maja Ostaszewska ostrzegały w przedpremierowym wywiadzie w "Co Jest Grane", że nowy spektakl nie ma ambicji i rozmachu poprzednich produkcji Warlikowskiego, "Francuzów", "Kabaretu warszawskiego", "(A)pollonii" czy "Opowieści afrykańskich według Szekspira". Faktycznie, to prosta, złożona z krótkich scenek panorama życia pewnej prowincjonalnej wspólnoty, kilku mieszkających po sąsiedzku rodzin. Akcja jest wątła, rytm senny, dramaturgia niewidoczna - jak to w życiu. Refrenem między kolejnymi zwrotkami rodzinnych kłótni i pojednań, prób wyjazdu i powrotów są pogrzeby. Szabtaj Szuster (Zygmunt Malanowicz) już w pierwszej scenie umrze podczas nieudanej defekacji, inni - "w środku zupy", w środku seksu (Alberto Pinkus, lokalny lowelas w wykonaniu Andrzeja Chyry) albo na raka mózgu w wieku 28 lat, pozostawiając żony, dzieci, matki.

Wyświetlanym na wielkim telebimie kolejnym nekrologom towarzyszą prywatne zdjęcia aktorów. W finale wszyscy wspólnie tańczą do łagodnej muzyki. Część widzów w tym oswajaniu śmierci zobaczyło nawiązanie do finału świetnego serialu Alana Balia "Sześć stóp pod ziemią". Według innych Warlikowski - może ironicznie - niczym matka Da-niego (Jacek Poniedziałek), Henia (Ewa Dałkowska), powtarzająca mu, że zaraz umrze, a on dopiero po jej śmierci dostrzeże, jakim była skarbem, funduje nam podobną refleksję. Spieszmy się docenić wspólnotę, jaką tworzymy- artyści i widzowie - bo nie wiadomo, jak długo potrwa. We wrocławskim Polskim już jej nie ma, w krakowskim Starym aktorzy jeszcze o nią walczą z zarządzającym teatrem Ministerstwem Kultury. Międzynarodowe Centrum Kultury Nowy Teatr w Warszawie jest sceną miejską, a wybory samorządowe już jesienią.

Dużo ostatnio dyskutujemy o tym, jak dziś robić teatr politycznie i społecznie zaangażowany, jak trafiać do widza, bronić zagrożonych wartości, budować wokół nich wspólnotę. Są teatry, które starają się to robić nie tylko poprzez spektakle, wierząc, że równie ważne jest to, co w przerwie, przed i po przedstawieniu. W rozmowach, które toczy się w teatralnych kawiarniach czy barach, w wykładach, pokazach filmów, koncertach, przedstawieniach dla dzieci i rodziców. Nowy Teatr działa od dekady, siedzibę w odrestaurowanej dawnej bazie Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania na Mokotowie ma od dwóch lat i zarządzany na co dzień przez dyrektorkę Karolinę Ochab jest na równi teatrem, świetlicą dla dzieci, kawiarnią dla freelancerów z biurem w laptopie oraz otwartym dla wszystkich ogródkiem.

Dzięki temu do widzów kolejnych spektakli Nowego, dojrzewających (i starzejących się) wraz z Warlikowskim (rocznik 1962) i jego aktorami, dołączają kolejne generacje. Kolejne realizacje

Warlikowskiego wchodzą ze sobą w dialog, układają się w cykle. "Wyjeżdżamy" to swoisty ciąg dalszy "Kruma", część aktorów, z Jackiem Poniedziałkiem na czele, gra tu starsze warianty swoich ról ze spektaklu sprzed 13 lat. "Krum" był o powrocie do rodzinnego kraju, tytułowy bohater miał nadzieję, że przekuje życiowe porażki w powieść, zostanie pisarzem. Ponad dekadę później Krum/Dani Poniedziałka jest w punkcie wyjścia i żyje kolejnym złudzeniem - tym razem o wyjeździe. Gorzki komentarz do polskiej transformacji, złudzenia modernizacji i do porażki inteligentów i artystów.

Z kolei "Krum" był kontynuacją tematów z "Hamleta", głośnego, rozwibrowanego erotycznie przedstawienia Warlikowskiego z 1999 r., z 34-letnim wtedy Poniedziałkiem w tytułowej roli, szokującym nagością w scenie z matką. To "spojrzenie na nas w takiej optyce bardzo ludzkiej, banalnej, z naszymi najbardziej intymnymi życiorysami" - tłumaczył reżyser w wywiadzie do odsłuchania na stronie Ninateki. Grany w ówczesnym Teatrze Rozmaitości, dziś TR Warszawa, spektakl kończyło pytanie, które Hamlet zadaje sobie i widowni: "Co mnie skłoniło?".

Warlikowski studiował za granicą, od 1983 r. przebywał głównie we Francji. Wrócił do Polski po przełomie, w 1989 r., zaczął studia reżyserskie w krakowskiej PWST, jego kolejne przedstawienia broniły inności i mniejszości: seksualnej, narodowej, były głosem w sprawie stosunków polsko-żydowskich, przeciw fundowaniu polskiej tożsamości na figurze ofiary, przeciw opresji wobec kobiet, roli Kościoła katolickiego w państwie.

Przed premierą "Wyjeżdżamy" Warlikowski nie udzielał wywiadów, wyjątkiem jest rozmowa w programie do spektaklu zatytułowana "Wyjazdy z natury się nie udają". Zwłaszcza te wymuszone. Choć częściej reżyseruje za granicą niż w Polsce, "nigdy nie myślał o wyjeździe". Tłumaczy: "Jestem cały przeżarty tragizmem, cały mój teatr. (...) poczucie końca, brak nadziei... Moje przedstawienia były kiedyś znacznie bardziej okrutne. Dzisiaj dystans pozwala mi patrzeć ironicznie, bez zapominania o tragizmie. Ale możemy się pobawić jeszcze. Im bardziej jesteśmy wspólnotą, tym lepiej. Właściwie jedyny optymizm, który zjawiał się czasem w tych przedstawieniach, to były grupowe zakończenia sztuk. One były entuzjazmem i kolejnym doświadczeniem wspólnotowym z nadzieją poszerzenia jej na grupę widzów". Choć jednocześnie trzeźwo zauważa: "Kiedyś byliśmy wspólnotą ludzi, którzy budowali razem, w tej chwili nie budujemy przyszłości, jesteśmy na bocznym torze. Artyści są na bocznym torze...".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji