Artykuły

Zmarnowano kolosalny potencjał

"Hańba" Johna Maxwella Coetzeego w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

"Hańba" Coetzeego to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieści, wobec której ciężko przejść obojętnie. I myślę, że zgodzi się ze mną większość osób, które ją czytały. Napisana niby lakonicznym językiem, z perpektywy starzejącego się wykładowcy uniwersyteckiego i kobieciarza, a pełna subtelnych metafor i wątków społeczno-politycznych, niepostrzeżenie wręcz rwie bebechy. Tym większa była moja radość, kiedy dowiedziałam się, że na deskach Ludowego zaadaptuje ją Marcin Wierzchowski. Temat, wydawałoby się, pod Wierzchowskiego skrojony. David Lurie (Piotr Pilitowski) traci pracę po tym, kiedy wychodzi na jaw, że miał romans ze studentką; nie wiedząc, co ze sobą zrobić, wyjeżdża na farmę córki. Na instytucjonalnym pohańbieniu się jednak nie skończy, David będzie musiał przejść przez kolejne poniżające jego i jego córkę sytuacje, aby... no właśnie, chyba jednak się nie zmienić, zresztą sam Coetzee pisze, że na zmianę człowiek czasem jest zbyt stary, ale by coś zyskać. Może inne spojrzenie na świat, może zrozumienie tego, że wyrządził komuś krzywdę, a może pewnego rodzaju dojrzałość i pogodzenie się ze swoim losem, z ułomnym człowieczeństwem?

Twórcy spektaklu idą zgodnie z powieścią, scena po scenie, czasem jedynie wzbogacając ją o dodatkowe monologi czy dialogi powstałe na bazie improwizacji aktorskich, które były podstawą prób do spektaklu. Narrację powieściową podzielono na dwa "nośniki" w zręczny i pomysłowy sposób: aktorzy grają sceny, posługują się dialogami i monologami bohaterów, narrator powieściowy staje się narratorką sceniczną dzięki słuchawkom, które widzowie otrzymują w foyer, przed wejściem na scenę. W powieści narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, ale z perspektywy Davida. W spektaklu przepisano ją na drugą osobę liczby pojedynczej, co skraca dystans i pozwala widzowi lepiej utożsamić się z głównym bohaterem - w końcu wysłuchuje on wewnętrznego głosu Davida, pewnego rodzaju monologu wewnętrznego. A jednocześnie jest to głos młodej kobiety, co wobec takiej materii powieściowej broni się doskonale. W takim spektaklu, w którym jest tak dużo o kobietach, o ich wykorzystywaniu, o różnym od mężczyzn postrzeganiu świata, kobiecy narrator jest na poły wewnętrznym głosem Davida, na poły pełni rolę kogoś, kto przygląda się życiu Davida z bliska i go upomina. A może to tylko fantazjowanie podstarzałego lowelasa?

Całość wystawiona jest realistycznie (żeby nie powiedzeć wręcz, że hiper-realistycznie), w przestrzeni sceny Stolarnia, na której scenografka, Barbara Ferlak, zaaranżowała kilka kątów - stają się one raz mieszkaniem Davida, innym razem domem jego córki, salą uniwersytecką, mieszkaniem Melanie, studentki, z którą David ma romans. W pewnym momencie rozsunięte zostaną ściany domykające przestrzeń, za nimi odkryjemy psi hotel i hospicjum dla zwierząt. Mimesis jest w pełni zachowane i - jak to u Wierzchowskiego - jeśli Lurie kroi i je pietruszkę, to kroi i je prawdziwą pietruszkę na prawdziwej desce do krojenia, z prawdziwego talerza; jeśli napastnicy na farmie podpalają ciuchy Davida, robią to naprawdę i nogawka Pilitowskiego zapali się, a potem jeszcze długo czuć zapach benzyny.

To, co jednak jest siłą "Sekretnego życia Friedmanów", tutaj staje się kulą u nogi. Scena jest dla Barbary Ferlak zwyczajnie za mała. Przez cały spektakl odnosi się wrażenie, że scenografka się na niej dusi - jakby miała jeszcze miliard pomysłów, a nie miała fizycznej przestrzeni, aby je zrealizować. To jeszcze by można było przeboleć. Z inscenizacją i strukturą jest już gorzej. Potężne oddziaływanie "Friedmanów" wiązało się nie tyle z tematyką pedofilii, co z uczynieniem z fabuły współczesnego moralitetu. Przechodzenie od sceny do sceny wraz z coraz głębszym zanurzaniem się w historię Friedmanów miało charakter niemal misteryjny, zaś pietyzm w odtworzeniu realiów Ameryki końca lat 80. skutkował stworzeniem monumentalnego wręcz krajobrazu zachodniego dobrobytu, odtworzeniem imaginarium dostatniego i (pozornie) szczęśliwego, mieszczańskiego życia. Możliwość interakcji (grzebanie w szafkach kuchennych, zwracanie się wprost do widza, zasiadanie w ławach sądowych podczas procesu) pozwalała na osobiste zaangażowanie widowni. To, co prywatne stawało się publiczne, bo sekrety Friedmanów zotały wyciągnięte na światło dzienne, a potem znów było indywidualnie przyswajane jako prywatne - bo zadawaliśmy sobie nie tylko pytania o to, czy Friedmanowie są winni czy niewinni, ale też o to, gdzie biegnie granica między winą a niewinnością, jaką sprawcy powinni ponieść karę, kim właściwie jesteśmy w tak skrajnej sytuacji, jaką jest oskarżenie o pedofilię.

W "Hańbie" dbałość o szczegół jest ograniczona niewielką przestrzenią sceny i zupełnie inną konstrukcją spektalu. W sumie należałoby spytać, czy on w ogóle ma własną konstrukcję, bo w zasadzie odtwarza dokładny przebieg scen z powieści. Mało tego! Reżyserowi także realizm zdaje się w pewnych momentach przeszkadzać, jakby jego możliwości się wyczerpywały tam, gdzie jest to technicznie niewykonalne. Zamiast zniszczonego przez chłopaka Melanie, studentki, z którą Lurie ma romans, samochodu, aktor depcze resoraka. Uśpienie wyrywającego się i przerażonego psa zademonstrowane jest na obezwładnionym aktorze w bieliźnie i czarnym worku na głowie. I o ile ta scena jest rewelacyjna i bardzo poruszająca, o tyle nie broni się w uniwersum Wierzchowskiego, w którym je się prawdziwą pietruszkę, stąpa się po prawdziwych dywanach, a z regałów wypadają najprawdziwsze książki. Ktoś mógłby powiedzieć, że to takie niby drobiazgi, ale to właśnie one irytują tam, gdzie nie powinny. Ma się ochotę zakwestionować całą resztę tego drobiazgowo zbudowanego, realistycznego świata. Pominę już, że scena z psem jest tak mocna, że te prawdziwe książki i telewizory zaczynają drażnić. Chce się wstać, wskazać na trzęsącego się psa i krzyknąć, że to tam, tam dzieje się prawdziwy teatr. A cała reszta jest bez sensu.

Ale to jest nic w porównaniu z tym, co reżyser robi z "Hańbą".

Rozpoczynamy mocno skróconą historią o prostytutce, do której chadza Lurie. Dowiadujemy się, że jest piękna, że jest doskonała, że pachnie tak, jak wonie z flakonika, który dzierży kroczący przed pierwszymi rzędami aktor. Soraya znika, nie wiadomo do końca, dlaczego, wiemy za to, że Lurie już do niej nie uczęszcza.

Podoba mu się za to młodziutka studentka, Melanie (Marianna Zydek), którą próbuje uwieść. Trochę przeraża go, że jest jej wykładowcą, że to nieetyczne, że nie powinien, ale romans rozwija się błyskawicznie. David nagina swoje zasady, jeśli dziewczyna nie pojawi się na kolokwium, wpisuje w dokumenty ocenę pozwalającą jej na zaliczenie przedmiotu. Bywa, że Melanie jest nieco apatyczna, ale potrafi też cieszyć się z seksu z Davidem (a seksu oczywiście jest dużo), co ten odbiera z prawdziwym zadowoleniem.

Sprawy komplikują się, bo dziewczyna nagle znika, a w gabinecie profesora awanturę robią mu kolejno jej chłopak i jej ojciec. Sprawa kończy się uczelnianą komisją, której mniej zależy na dochodzeniu do prawdy, raczej na szybkim rozwiązaniu, które uratowałoby reputację uczelni. Kiedy David przed nią zeznaje i mówi, że jest w młodej kobiecie naprawdę zakochany, wierzymy mu. Komisję traktujemy z podejrzliwością, z jaką zawsze traktujemy polityczne gremia na uczelniach - wiadomo, tacy, co to ani nie umieją porządnie poprowadzić wykładu, ani nie są wybitnymi naukowcami, ani faktycznie nie umieją zakochać się czy zaruchać własną studentkę.

David trafia na farmę córki już po zwolnieniu z pracy, na prowincji jest nudno, otaczają go prostacy. Dochodzi do katastrofy - ma miejsce napad, w wyniku którego David zostaje pobity, a jego córka, Lucy (Anna Pijanowska) zgwałcona.

Po jakimś czasie oboje zostają zaproszeni na potańcówę w świeżo wyremontowanym domu niejakiego Petrusa (Jan Nosal), sąsiada i wspólnika Lucy. Podczas imprezy Lucy rozpoznaje swoich oprawców w tłumie.

I tutaj dzieje się rzecz niesłychana. U Wierzchowskiego w scenie potańcówki nagle pojawiają się afrykańskie rytmy, małżonka Petrusa nie za bardzo się odzywa, ponieważ - jak jest powiedziane - może niekoniecznie radzi sobie z angielskim (a może ma focha, że mąż przyprowadził wspólniczkę i jej ojca). Kiedy goście, widząc że jest ona w wyraźnej ciąży, pytają o imię, które gospodarze wybrali dla dziecka, Petrus podaje imię afrykańskie i tłumaczy jego znaczenie. Wszyscy - poza Luriem i jego córką - noszą kolorowe, afrykańskie ubrania bądź ostentacyjnie wyciągnięte bluzy jak z raperskiego teledysku. Kobiety mają na głowach turbany bądź kolorowe opaski. Tańczą, dość stereotypowo się wyginając. Lurie z córką, nie mogąc znieść napięcia, wychodzą. Pozostała część zespołu tańczy z coraz większą intensywnością, w końcu odwracają się do widowni i intonują piosenkę w obcym języku (zapewne w afrikaans), którą narratorka skwapliwie tłumaczy nam w słuchawkach, a leci to mniej więcej tak (parafrazuję): "Zdobędziemy karabiny. I zabijemy was wszystkich. Zabijemy białasów. Zabijemy białasów".

Ja wiem, że niektórzy, którzy obejrzą ten spektakl, będą uważali, że to rasizm i że to koszmarne, itd., itd.

Ja nie będę się zżymać na kolorowe ciuchy i inne tego typu próby sugestii, że poza Luriem i jego córką wszyscy w tej scenie są czarni. Jest to nadal bardziej eleganckie od osławionego blackface'a, a sprawy nie ułatwia fakt, że polskie zespoły teatralne są żałośnie monoetniczne. I to naprawdę jest problem. Gorzej, to jest problem, który będzie narastał, bo nie żyjemy w czasach, w których czarnoskóry aktor ma do zagrania tylko "Otella", za to jesteśmy w takim momencie dziejowym, w którym konflikty rasowe i etniczne wcale nie zmalały i nie wygasły z racji potężnego rozwoju technologicznego, tylko będą się coraz bardziej nawarstawiać. Kolor skóry ma znaczenie i nie ma co udawać, że tak nie jest. O ile jednak w "Podopiecznych" Miśkiewicza cały zespół gra uchodźców i nie ma problemu, jak przedstawić różnicę między aktorem białym a aktorem białym, który gra aktora czarnego/śniadego/jakiegokolwiek innego, o tyle Wierzchowski boryka się tu z zupełnie innym, dużo większym problemem. I wychodzi to dość zgrabnie.

Jeśli zaś chodzi o piosenkę... ufff.

Nie, Marcin Wierzchowski nie jest rasistą.

Marcin Wierzchowski jest (pardon za szczerość) po prostu niekompetentny.

And here's why:

Zajrzyjmy do Coetzeego, możemy się posiłkować także artykułami naukowymi, a nawet niezbyt udaną ekranizacją "Hańby" z główną rolą graną przez Johna Malkovicha.

Materiału jest w bród. Po Noblu napisano o twórczości Coetzeego bardzo dużo - o "Hańbie" zwłaszcza. Wystarczy zajrzeć do tekstu, być troszkę wrażliwszym na jego niuanse niż tylko na dramat starszego typa, który już nie może ruchać, kogo tylko zechce, ewentualnie doczytać, co mają na ten temat do powiedzenia literaturoznawcy. To są dwie minuty góglowania, pięć minut czytania. Naprawdę. Sprawdziłam.

Zacznijmy od początku.

David Lurie spotyka się z prostytutką imieniem Soraya. Soraya jest czarna. Ciało Sorayi - jak jest napisane w tekście powieści - ma kolor ciemnego miodu (jak wygląda ciemny miód? Dziesięć sekund góglania). W powieści powiedziane jest także zupełnie wprost, że Soraya jest muzułmanką. Na tej szerokości geograficznej jest niezwykle mało prawdopodobne, aby muzułmanka była biała. Ale to nie koniec. Soraya zrywa kontakty, bo Lurie widział ją w prywatnej sytuacji na targu, kiedy szła przez miasto z dwójką synów. Spotykają się ponownie, ona w ogóle nie wraca do tej sytuacji, on ją o coś pyta. O coś prywatnego. Prostytutka wysyła mu sygnał, że nie tak się umawiali, że ich życie prywatne i ich stosunki w małym pokoju prowadzonym przez agencję towarzyską, to dwa odrębne światy. Po czym znika z jego życia i więcej się w agencji nie pojawia. Lurie jednak jest niezrażony, wynajmuje detektywa (sic! sic! sic!), znajduje prawdziwe imię prostytutki, adres, telefon, dzwoni do niej. Ona mówi mu wprost: zadzwoniłeś do mojego domu, do mojego prywatnego domu. Sp...dalaj (oczywiście parafrazuję). I spuszcza go po brzytwie.

Mały smaczek - kiedy Soraya znika z agencji i Lurie jest niepocieszony, agencja bez ogródek sugeruje, że ma wszystkie kobiety z każdego zakątka świata, może sobie wybrać Tajkę, może sobie wybrać Chinkę. Taki niby drobiazg, ale zawierający drobną sugestię. To ja może powiem dużymi literami: David Lurie najwyraźniej lubi ruchać kolorowe dziewczyny.

Dalej jest jeszcze lepiej. Pojawia się Melanie. Nigdy w tekście nie jest powiedziane wprost (u Coetzeego rzadko kiedy cokolwiek jest powiedziane wprost i w tym leży potęga jego literatury), że Melanie jest czarna. Ale są pewne sugestie. Imię Melanie pochodzi od greckiego "melania", co oznacza czerń. Narrator daje nam wskazówkę, gdzie szukać, bo Lurie w myślach zestawia Melanie z ciemnością, a swoją córkę, Lucy (od "lux" bądź "lumen") ze światłością. Nazwisko? Isaacs. Oczywiście, na terenie dzisiejszej RPA bywali też Anglicy, ale trzeba powiedzieć uczciwie, że biała dominacja była głównie dominacją holenderską i niemiecką. Isaacs nie brzmi ani po niemiecku, ani po niderlandzku. Isaacs to jest imię biblijne. Pierwsze skojarzenie? Nazwisko otrzymał protoplasta Melanie za czasów działalności chrześcijańskich misjonarzy. Drugie skojarzenie - Bóg każe Abrahamowi poświęcić Izaaka i w chwili, w której człowiek ma zamordować drugiego człowieka (nie byle jakiego, własnego syna), Bóg powstrzymuje go i mówi, że nigdy więcej człowiek nie złoży w ofierze innego człowieka. Abstrahując od różnych złośliwostek, które cisną mi się na usta pod adresem kapryśnej figury Boga ze Starego Testamentu, niektórzy antropolodzy uważają, że ten fragment tekstu biblijnego należy czytać metaforycznie jako odejście od ofiar z ludzi i zdecydowanie odcięcie zwyczajów religijnych starożytnych Izraelitów od tego, co było wówczas w regionie dość rozpowszechnione i nie budziło niczyjego sprzeciwu.

Jesteśmy w RPA, więc skojarzenie z mordem na własnym "synu" czynionym w ofierze w imię jakiejś tam mniej lub bardziej wyimaginowanej idei, jest raczej dość oczywiste.

Dla porządku dodam tylko, że Melanie nie jest w powieści tak zachwycona stosunkami ze swoim profesorem, jak mogłoby się zdawać. Dziewczyna wpada w apatię, depresję, uzależnia się od kochanka, ale też opuszcza się w nauce, zawala kolejne przedmioty. Tutaj nad Wierzchowskim pastwić się nie będę, bo faktycznie daje nam do zrozumienia, że wcale nie jest tak różowo (choć robi to w zasadzie jedną mocną sceną - odgrywaniem retrospekcji Melanie w kilku powtórzeniach, w których dziewczyna powtarza swoje ruchy podczas jednego ze spotkań z Davidem i ponownie mówi kilkakrotne "nie, nie, za chwilę przyjdzie moja kuzynka, nie teraz", co jej kochanek oczywiście ignoruje).

Natomiast to, co Wierzchowski tu ucina, to totalne nadużycie relacji przez wykładowcę. W powieści Lurie stalkuje dziewczynę, dzwoni do jej domu, przychodzi do niego pod jej nieobecność, zasiada na widowni bez jej wiedzy, kiedy ta gra w amatorskim kółku teatralnym. Po prostu ją osacza. Z tą świadomością zupełnie inaczej słucha się wyznania Davida przed komisją, kiedy mówi, że jest w niej zakochany. Zastanawiamy się, hmm, czy ona też była zakochana? Inaczej także patrzy się na komisję. Nie jak na gremium, które stoi na drodze do szczęścia dwojga kochanków z dużą, ale przecież akceptowalną różnicą wieku, tylko jak na paru uprzywilejowanych bubków, grono, w którym kobiety próbują dowalić Luriemu, którym gardzą (z powieści wiemy, że przed Melanie ze studentkami nie sypiał, ale już z kadrą uczelni - a i owszem), a mężczyźni mają wszystko gdzieś, byle nie zaszkodziło to reputacji ich uczelni i ich samych, a najchętniej załatwiliby wszystko polubownie i po cichu, no i tak, żeby kolega raczej poszedł na przymusowy urlop i nie trzeba było go zwalniać.

I po tym, kiedy kawał akcji już minie, Wierzchowski nagle daje widzowi po ryju etnicznymi kostiumami, para-afrykańskim podrygiwaniem i piosenką w afrikaans o tym, że przyjdą do nas-białasów i nas zamordują.

Gratulacje. To jest tak głupie, że nie znajduję na to słów.

Wielkość powieści Coetzeego leży między innymi w tym, że istnieje precyzyjna i okrutna w swej przenikliwości paralela między upadkiem i przeczołganiem Luriego, które ma go doprowadzić do zrozumienia sytuacji i akceptacji tego, że jego córka ma prawo wybrać inną drogę, a on sam nie może już posiadać na własność kogo i czego tylko zechce, a upadkiem białej dominacji w RPA. To nie jest typowa powieść z kluczem. To jest powieść, w której wątki damsko-męskie i napięcia rasowe są równie istotne. To jest rozpisana zwięzłym językiem, na zaledwie czy też niewiele ponad dwustu stronach, kolosalna, niezwykle ambitna panorama stosunków w Południowej Afryce. Coetzee mówi bardzo wyraźnie - biała przemoc jest instytucjonalna, ma prestiż, ma pieniądze, ma pozycję, nie jest nawykła do myśli, że może zostać ukrócona lub ukarana, często stosowana jest w białych rękawiczkach; czarna przemoc jest biedna, niewykształcona, brutalna, stosowana bez białych rękawiczek, z bronią w ręku, na pograniczu prawa, przestępczo.

To nie jest tylko powieść o tym, że karma wraca i skoro David wykorzystywał czarne kobiety, to teraz czarni mężczyźni wykorzystają jego córkę. To jest krajobraz po kolonializmie i apartheidzie, w którym wszyscy są do przemocy nawykli i wszyscy są zniszczeni. To jest bardzo precyzyjna i rozdzierająca literatura na granicy nihilizmu, mówiąca o świecie, w którym nie ma już wartości i rządzi nim chaos.

Światem Wierzchowskiego nie rządzi chaos. Świat Wierzchowskiego to zadowolony z siebie mężczyzna w średnim wieku (z całym szacunkiem dla Piotra Pilitowskiego, bo to przecież nie jego wina, że taką dostał rolę i że tekst został tak spłycony), który pewnego dnia orientuje się, że niestety nie powinno się sypiać ze swoimi studentkami, prowincja jest nudna i nie odpowiada jego poziomowi intelektualnemu, a jego córka-wariatka nie dość, że wygłasza jakieś antymęskie tyrady, że kogo mężczyźni się nie tkną, to muszą zgwałcić i zabić, to w dodatku postanowiła, że nie usunie ciąży, w którą zaszła w wyniku gwałtu.

I jak bez tego kontekstu ma wybrzmieć bunt Lucy, która nie godzi się na te ciągłe cykle przemocy i - ku zdumieniu ojca - postanawia zostać jedną z wielu żon sąsiada-wspólnika bardziej po to, by wejść w jego rodzinę (czytaj: "plemię") i by ustalić nienaruszalne granice współżycia w tym białym małżeństwie z rozsądku? Jak ma wybrzmieć jej decyzja o urodzeniu czarnego dziecka z gwałtu, które - jak Lucy mówi - pokocha i będzie dla niego najlepszą z możliwych matek?

Jak mają wybrzmieć przeprosiny Davida, kiedy kaja się on w domu Isaacsów, a są to przeprosiny nie tylko za to, że nadużył swojej władzy wobec córki gospodarza domu, to są przeprosiny za kolonializm, za to, że to David symbolizujący białą władze jako pierwszy pohańbił tę ziemię, za której płody religijny Isaacs składa dzięki Bogu?

I - co najważniejsze - jak ma wybrzmieć scena końcowa, w której Lurie w hospicjum usypia starą sukę? Jak w ogóle ma wybrzmieć parelela między światem ludzi i światem bezpańskich kundli, które gryzą się, kopulują, znowu się gryzą, a na końcu wszystkich czeka ta sama igła i ten sam zastrzyk?

Ja po prostu nie pojmuję. Serio to jest takie trudne do zrozumienia i wychwycenia z książki? Czy to jest coś, co jest nie do ogarnięcia?

Ktoś, kto pewnie by bronił Wierzchowskiego, powie mi, że nie o to w tym spektaklu chodzi i że wątek konfliktu rasowego nie jest kluczowy w spektaklu.

O, doprawdy?

To po kiego wała w samym środku spektaklu dostaliśmy przyśpiewkę o mordowaniu białasów?

Przyśpiewkę, która bez kontekstu początku powieści i nadużyć, których dopuszcza się David wobec czarnych kobiet, jest po prostu straszakiem dla białasów, boohooo, przyjdą czarnuchy, uchodźcy, Arabusy, przyjdą i zgwałcą ci twoją białą żonę.

Tu nie tylko trzeba być kompletnie ślepym i niewrażliwym na kwestie wykluczenia i prześladowania. Tutaj ma miejsce sytuacja po prostu absurdalna - niefrasobliwym cięciem (bo nie sądzę, że to ze złej woli) i kompletnie nieprzemyślanym wrzuceniem w środek przyśpiewki, bo haha, będzie fajnie, przypomnijmy ludziom, że jesteśmy w RPA, kompletnie gubi się cała potęga tej wielkiej, naprawdę wielkiej powieści, na poły w sumie rozliczeniowej, ale też ginie wymowa bardzo wielu scen, które Wierzchowski, na boga, sam w tym spektaklu stawia. Bo, proszę mi wierzyć, scena uśpienia psa to scena-petarda. Tylko ona jest z zupełnie innego porządku i innej wrażliwości. To jest scena z Coetzeego, doskonale przeniesiona na scenę. Reszta - to już nie jest Coetzee, to jest Wierzchowski.

Z bardzo dużym żalem, bo doceniam wysiłki zespołu.

Z bardzo dużą przykrością, bo liczyłam na kolejny sukces po "Friedmanach".

Ale też trzęsąc się ze złości, bo tak zmarnowano kolosalny potencjał naprawdę bardzo, ale to bardzo głupimi błędami. Fanny Kaplan oddaje trzy strzały.

Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby w jednym sezonie zobaczyć dwa spektakle (no dobra, pochodzące z różnych sezonów, ale oglądane w jednym sezonie) tego samego twórcy i jeden uznać za wybitny, a drugi za karygodny, oburzający, trywializujący tekst, na którym bazuje, a do tego porażająco płytki.

Nie oglądajcie tego.

Nie róbcie tego Coetzeemu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji