Artykuły

Jan Klata: Robię spektakle tam, gdzie warto. Dopóki mogę, to w Polsce

- Bardzo się boję, że dzisiejsza młodzież ucieknie od rzeczywistości permanentnego obciachu i uda się na wewnętrzną emigrację, a zważywszy na postęp technologii, może to być emigracja na stałe - mówi Jan Klata w rozmowie z Dorotą Wodecką w Gazecie Wyborczej, dodatku Magazyn Świąteczny.

Kraków, ogródek restauracyjny. Zaczyna padać, ale nie ma żadnego wolnego miejsca pod parasolem. Planujemy wyjść, ale mężczyzna siedzący przy chronionym przed deszczem stoliku zamyka laptop i mówi: Miałem zaraz wychodzić, ale skoro jest dziejowa konieczność, to wyjdę szybciej. Nie ma za co dziękować. A "Wesele" świetne.

Często pan bywa w Krakowie?

- Często. Prowadzę zajęcia ze studentami na UJ. Przyjeżdżam do teatru na spektakle i na próby wznowieniowe, zaraz gramy "Wesele" na Openerze. Nie zostawiam fantastycznej publiczności Starego Teatru, tych wspaniałych pracowników Starego Teatru, którzy w nim pozostali - nie tylko aktorów, teatr to nie tylko aktorzy - nie obrażam się na polityczne realia naszego kraju, nawet nie wybucham szlochem na dźwięk hejnału mariackiego co godzina. Pracowałem w Starym Teatrze trzynaście lat, teraz czywiście już żadnego nowego spektaklu nie zrobię, ale od ludzi w Starym Teatrze, od krakowskiej publiczności się nie odcinam, nie histeryzuję. Trzeba z żywymi naprzód iść, ale też nie zaniedbywać tych, którzy tutaj zostali.

Rozmawialiśmy rok temu, po premierze "Wesela" i jego przesłania: Krępulcowi nie ulec. Sądzi pan, że udaje nam się nie ulegać?

- Krępulec się zaciska. A my ulegamy. Po cichu. Tłumacząc sobie, że przecież trzeba jakoś żyć. Ulegamy na zasadzie "dobrowolnego przymusu". Na czym ona polega wyjaśnił europejskim intelektualistom Józef Wissarionowicz Stalin zapewniając ich, że w Rosji Radzieckiej wszyscy się do niej stosują, bez wyjątków. Udowodnił to przy pomocy kota. Poprosił swoich gości by namówili kota do zjedzenia musztardy. Ci byli przekonani, że to jest niemożliwe, a wtedy gospodarz unaocznił na czym polega przymus dobrowolny.

To znaczy?

- Wziął łyżeczkę i wpakował kotu musztardę do tyłka. Kot chcąc nie chcąc natychmiast zaczął ją wylizywać. I my teraz wszyscy zajadamy musztardę.

Skoro nie ma wyjścia?

- O, dobrze i inteligentnie jest możliwie szybko założyć, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. A potem udawać, że nic się nie stało, prawda? I taki jest właśnie pomysł Prawa i Sprawiedliwości. Chamskie, polityczne przewały z lekceważeniem wszelkich zasad demokracji i przyzwoitości, a reszta potem będzie udawać, że jest świetnie i nic się nie stało. W sądach, w teatrze, w radiu, w stadninie, w życiu, generalnie.

Jak można żyć inaczej?

- Spróbować nie lizać musztardy. Powalczyć z odruchem.

Pan chciałby by ludzie byli rewolucjonistami?

- Chciałbym, żeby ludzie mieli świadomość, że można wygrać. Żeby nie przegrywali automatycznie, w głowach. Musztarda bo "inaczej się nie da" to wygodne myślenie, bo dostarcza argumentów żeby nic nie robić. Udawać, że się rozwala system od środka, oczywiście, kręcąc własne lody na boku. Konradów Wallenrodów nie zabraknie, Hans Kloss też się znajdzie. Żyć jakoś trzeba. Bo tutaj jest jak jest, niestety - że zacytuję klasyka. I ja dobrze o tym wiem.

Tymczasem jeśli popatrzymy na dynamikę ruchów historycznych, które uważamy za niezwykle masowe, to jednak u ich podstaw stało kilkanaście osób. Tak było z KOR czy z Solidarnością. Kilkanaście czy kilkadziesiąt osób, które miały jaja żeby coś zrobić, wziąć resztę kumpli za mordę i nie zastanawiać się po raz 367 czy tak czy inaczej tylko powiedzieć: my robimy, a wy albo się dołączacie albo zostajemy w dupie. Ale przeważnie rządzi mechanizm liberum veto miernoty. Zło żywi się biernością, brakiem protestu, przyzwoleniem na normalizację.

Kto zatem dzisiaj i z kim?

- No właśnie, nikt z nikim po nic, bo po co? Jak w "Weselu": "Przecież nic się nie dzieje". Po co w ogóle wychodzić na ulice, prawda? Co takiego właściwie się stało? Jeszcze niech jakiś celebryta powie, że nic się w kraju nie zmieniło, bo przecież on wciąż może kupować świeże bułeczki, internetu jeszcze nie zabrakło, meczyki można oglądać, to o co właściwie chodzi? 9 maja 2017, kiedy po premierze "Wesela" na Dużej Scenie w proteście przeciwko kuriozalnej nominacji Marka Mikosa stanęli wszyscy ludzie Starego Teatru, od pań garderobianych i panów montażystów po Krzysztofa Globisza, wydarzyło się coś, czego nie wolno zmarnować. I cały czas mam nadzieję, że ktoś, kto dzierży władzę nad Starym, to w końcu zrozumie, zwłaszcza z perspektywy miażdżących rezultatów owej nominacji. Ja nie jestem nigdzie na etacie, więc mogę to jasno powiedzieć: od roku Ministerstwo Kultury niszczy Stary Teatr. To gorzej niż zbrodnia, to głupota. Ryba psuje się od głowy.

Rada Artystyczna Teatru Starego doszła do porozumienia z dyrektorem Markiem Mikosem i zaprosiła do pracy w teatrze reżyserów, którzy kwestionowali jego wybór. Ma pan do nich żal?

- W pełni solidaryzuję się z oporem aktorów Narodowego Starego Teatru, z ich walką z narzuconym im, nieakceptowalnym Markiem Mikosem.

Pan również był gotów przymknąć oko na wyczyny "dobrej zmiany" i zostać na stanowisku. No, ale dobra zmiana pana nie chciała.

- Jak przymknąć oko? Byłem gotów kontynuować to, co zacząłem w trakcie pierwszej kadencji. Nie wiedziałem, że pojawi się wynalazek powieściopisarza Wildsteina w postaci niejakiego Mikosa, oraz pieszczoch tłumacza Libery w postaci niejakiego Gielety. Panowie otrzymali nominację Nowogrodzkiej, więc "konkurs" był formalnością. Warto przypominać, że sukces Starego ma wielu ojców, oprócz Bronisława "Ani kroku wstecz" Wildsteina, także jurorów komisyjnych: Antoniego Liberę, pana z Wierszalina, oraz jakieś zastraszone żywiołki pomniejszego płazu. Dostawałem sygnały, że mam przegrać, spodziewałem się jakiejś wierutnej siurpryzy, ale myślałem, że będzie lepiej wymyślona. Cóż, krótka ławka kadr, każdy orze jak może. Środowisko teatralne wtedy ładnie postąpiło, zachowało jedność, nikt przeciwko mnie nie wystartował w ministerialnym "konkursie"... z jednym małym wyjątkiem, ale tutaj też niespodzianki nie było. Chciałbym im z tego miejsca podziękować: szacunek dla tych poważnych artystów, którzy wtedy do "konkursu" nie stanęli.

Żeby móc przystąpić do konkursu zdobył pan magistra. Nie czuje się pan wystrychnięty na dudka?

- Dlaczego?

No, wielki reżyser robi magisterkę po to by wystartować w konkursie.

- Zaiste, hańba! Każdy może przeczytać moją magisterkę, do wglądu na krakowskiej PWST. Jest o mojej jakże tchórzliwej i konformistycznej pracy nad Makbetem w Moskwie, w MCHACIE, 700 metrów do murów Kremla. Uzyskałem ocenę bardzo dobrą - wyryję to sobie na nagrobku: mgr Klata, bdb. Chociaż może jeszcze się wstrzymam, pewnie zaraz zrobię doktorat, bo się rozpędziłem.

To są opinie zasłyszane od tak zwanego środowiska teatralnego. Centrolewicowego dodam.

- "Twoje miejsce tłumaczy zaliczona matura na sześć?" Zrobiłem magisterkę, bo po pierwsze trzeba załatwiać rzeczy niedokończone, moim spektaklem dyplomowym był "Rewizor", więc troszkę długo to trwa. Po drugie pokazałem pracownikom Starego oraz fenomenalnej publiczności, że mi na nich zależy, że nie strzelam focha. No i po napisaniu tej pracy jestem mądrzejszy niż przed jej napisaniem w związku z czym to jest dla mnie sytuacja podwójnie korzystna. Życzę wszystkim by w ramach kompromisów z Prawem i Sprawiedliwością byli zmuszeni do uzyskiwania stopni naukowych na prestiżowych uczelniach.

Kompromis jest podstawą społecznych relacji. W jakich sytuacjach go pan kwestionuje?

- W sytuacji, kiedy jest pretekstem do kapitulacji. Kiedy nie chce się nic poświęcić, zaryzykować, a zamiast tego sadzi frazesy, staje się narzędziem "dobrej zmiany". Jeżeli takie same rezultaty kompromisu i działania "dobrej zmiany" mamy w ministerstwie obrony narodowej, ministerstwie spraw zagranicznych, ministerstwie spraw wewnętrznych, to święty Boże nie pomoże. A jest chyba wiele dowodów i podstawy, żeby sądzić, że jest tam bardzo podobnie, jak w Starym. Brak kadr dojmujący na wszystkich możliwych polach plus kierowanie się resentymentem, chęcią zemsty, pogrąża nas wszystkich. Casus: Mikos - Midas a rebour, czego dotknie, zamienia się w...

Co możemy?

- Robię spektakle tam, gdzie warto. Dopóki mogę, to w Polsce.

Dla podobnie myślących? Jaki ma sens mówienie do jednego plemienia?

- Ja nie uprawiam teatru w sposób konfrontacyjny, żeby kogoś obrazić. Nie traktuję widzów jako wrogów, ludzi głupszych ode mnie. Nie zamierzam pielęgnować własnej wyższości elitarną nad kmiotkami, którzy mieli zaszczyt przyjść do teatru, ale z pewnością nie znajdą zasady reprezentacji i nie wiedzą, że kwestie wygłaszane przez aktora nie są tożsame z jego poglądami. Słowem, jeśli aktorka mówi, że ona dokonała aborcji to niekoniecznie dokonała aborcji, a jak się pyta widzów, kto z was dokonał aborcję, to ona się trochę pyta i trochę się nie pyta. Mnie takie łatwe sposoby obudowywania swojego ego przy pomocy cierpienia na pluszowym krzyżu nieco mierżą - to jest przeciwskuteczne i dorabia, niestety gębę.

Dlaczego jest przeciwskuteczne?

- Bo służy tylko temu żeby się alienować w swojej szlachetnej grupce. Moja szlachetna grupka ze Zbawixa będzie kultywować swoją polieuropejskość, swoją jedynie słuszną dystynktywność i swoją lacanowskość kosztem ludzi, którzy byliby do przekonania, gdyby od razu dla zasady przy wejściu do teatru nie dostali po pysku. I uważam, że zamknięcie w owej elitarności naznaczonej wyższością jest wspaniałym prezentem dla tzw. "obozu prawicy", bo lokuje nas w malutkim woreczku, który można zawiązać i wrzucić do Wisły żebyśmy sobie popłynęli do Skandynawii. Rodzaj zaostrzającej się walki wewnętrznej w plemionach jest zauważalny po tamtej stronie, ale nie możemy być ślepi, i uważać, że po naszej stronie go nie ma. U nas również się szuka i piętnuje kolejnych wrogów we własnym gronie. Ktoś jest niewystarczająco lewicowy, ktoś zrobił zbyt pisowski spektakl, bo panna młoda nie usunęła ciąży, bo za dużo księdza, bo większość kobiet reżyseruje w teatrze, ale jest dyrektor zamiast dyrektorki itp. To jest sposób myślenia sekciarskiego, na dłuższą metę samobójczego.

Ale o co w tej wewnętrznej walce idzie? O krytykanctwo? O krytykę? O co?

- O to, kto będzie największym partyzantem, kto jest najbardziej żołnierzem wyklętym.

Po co?

- Żeby się poczuć lepszym. Prawdziwym szahidem prawdziwie lewicowej, progresywnej twórczości. Im mądrzej tym głupiej. Im więcej tropienia "przemocowych mechanizmów" wokół, tym większa przemoc wewnątrz naszej, jedynie oświeconej grupy. A reszta niech sczeźnie.

Czy bycie poza sektą skazuje na ostracyzm?

- Opowiadam moim studentom o ostracyzmie, jaki dotknął brytyjską grupę KLF. Nagrywali w latach 90-tych hit za hitem, zarobili milion funtów... po czym spalili je na bezludnej szkockiej wyspie. I tym swoim gestem wzbudzili w społeczeństwie nieprawdopodobną agresję.

Dlaczego?

- Bo społeczeństwo wiedziało lepiej co oni powinni zrobić z tą kasą.

Co na przykład?

- Generalnie jakieś dobre rzeczy. Bronili się, że przecież nie są jedynymi twórcami pop, którzy zarobili milion funtów. Inni wydają je na dziwki, kokę i luksusowe bryki, dlaczego nikt nie ma do nich o to cienia pretensji? KLF spotkali się z naprawdę nieprawdopodobna agresją, bo naruszyli święte prawo kapitalizmu, że skoro zarobiłeś pieniądze to musisz je wydać, albo zainwestować. Bo w ten sposób jacyś ludzie na tym skorzystają. Robotnicy w fabryce Ferrari, pracownicy myjni, sex workerki, dilerzy - wydajesz i PKB rośnie. A tutaj milion funtów poszedł w dym. Po cichu, w ognisku, na zadupiu.

Ale w sumie dlaczego to zrobili?

- Bo czuli, że ich te pieniądze uwierają, że zaczynają mieć nad nimi władzę, chcieli się od nich uwolnić. Nie zrobili tego w narkotycznym szale, naprawdę nie byli na tyle bogaci, by pozwolić sobie na coś takiego, spalili wszystko co zarobili. Oczywiście nie zabrakło "życzliwych", którzy rozgłaszali, że wszystko było ustawione, numery seryjne banknotów pospisywane... nie, nie były.

Dla mnie ten gest jest absolutnie fascynującą medytacją nad wolnością i nad tym jak moja wolność jest postrzegana przez innych. Niesamowite, że nikt wcześniej się na to nie zdobył.

Nikt nie zarabia pieniędzy żeby je palić.

- Jasne. Ale po co zarabia miliony? Żeby sobie kupować tony ciętych kwiatów codziennie, jak Elton John? Pływać jak najdłuższym jachtem? Kupić Picassa i bać się, żeby go nie ukradli? Oczywiście, najbogatsi ludzie świata nie mogą sobie nawet wymyślić takich potrzeb, na które mogliby je wydać, ale ciągle je zarabiają, dla sportu. Równie dobrze mogą zarabiać, a potem palić, a potem znów zarabiać.

I jaką naukę powinni wynieść z tej opowieści studenci?

- Że papierek z wizerunkiem władcy dalej pozostaje śmiesznym papierkiem? Że prochem jesteś i w proch się obrócisz? Że przez to, że spalili milion funtów, liczba dóbr na świecie się nie zmniejszyła ani o jotę? Nie wiem. Każdy musi sobie sam odpowiedzieć, ale panowie z KLF dali do myślenia. Historia tego zespołu jest również ciekawą opowieścią o rynku sztuki i o tym, że nie możesz być krytyczny wobec swojego środowiska ponieważ zostaniesz z niego natychmiast wykluczony.

Najważniejszą coroczną nagrodą przyznawaną na brytyjskim rynku sztuki jest Nagroda Turnera. I kiedy dostała ją Rachel Whiteread KLF ufundowali swoją własną nagrodę dla najgorszego artysty, dwukrotnie wyższą od Nagrody Turnera i przyznali ją tej samej osobie.

Przyjęła?

- Troszkę się opierała, ale w ostatniej chwili przyjęła, żeby ratować substancję. Przyjęła, ale ze wstrętem. Wszyscy widzieli, jaką miała minę, przyjmując. A oni od tej pory mieli przerąbane w środowisku - bo naruszyli jego świętą hierarchię, rzucili wyzwanie najwyższym kapłanom. I koniec - nie mieli już wstępu do kręgu wzajemnej adoracji. Byli obcy.

Czy to jest zawsze cena? Wysoka.

- Wyższa niż milion funtów. Ale stawką jest nieśmiertelność, nieprawdaż? Albo po prostu spokojny sen. Więc warto.

Pięknie się nazywają pana zajęcia: "Bunt kwiatów przeciwko łodygom." Przeciwko czemu powinni się pana uczniowie buntować?

- Chciałbym, by wyszli z getta środowiskowego, z tematycznego parku pod hasłem "Pielęgnujemy swoją wyjątkowość na tle tego okropnego społeczeństwa". Bo my jesteśmy lepsi jak wiadomo i nie będziemy się łasic i robić czegoś co by mogło być zrozumiane przez niewłaściwych ludzi.

Chciałbym by wyszli poza środowiskowe rankingi, poza pewien rodzaj strasznie wąskiego rozumienia teatru jako czegoś co jest uprawiane po prostu przez tych, którzy są zalegalizowani. Żeby nie bali się ryzykować NAPRAWDĘ, a nie jedynie pozornie.

Innymi słowy rozmawiam z nimi o roli inteligencji, o jej zadaniach czyli przynależnym jej krytycznym namyśle wobec rzeczywistości i budowaniu wspólnoty oraz o sposobach teatralizacji życia społecznego.

Uczy pan studentów budowania wspólnoty? Jak?

- Na przykład rozmawialiśmy o dwóch sposobach upamiętniania ofiar narodowych tragedii.

O Nieśmiertelnym Pułku, czyli ogromnej manifestacji Rosjan, którzy w 2015 roku, w rocznicę zakończenia II wojny światowej, przeszli ulicą Twerską pod Kreml, a każdy trzymał w ręce zdjęcie osoby ze swojej rodziny, która w czasie tej wojny poległa za Ojczyznę. W pierwszym rzędzie szedł oczywiście Vladimir Putin z fotografią swojego ojca.

Obejrzałam na youtubie. Parada zwycięskiej radości, bez namysłu nad ofiarami.

- Dobrze zrobiona, grająca na najsilniejszych emocjach monumentalnie zainscenizowana sentymentalna pokazucha, kończąca się u stóp siedziby władcy komunikatem do Europy: uważajcie, bo my ciągle jesteśmy gotowi przejść się na Zachód, byliśmy w Paryżu, byliśmy w Berlinie. Nie drażnić niedźwiedzia!

A w Wielkiej Brytanii w stulecie bitwy pod Sommą, w której zginęło 400 tysięcy żołnierzy brytyjskich w kilkunastu miastach odbył się całodniowy performance wymyślony przez artystę Jeremy'ego Dellera.

Tego dnia kilkaset ludzi w wieku od 16 do 50 lat , ubranych w mundury z I wojny światowej, uformowało oddziały i rozeszło się do miejsc na wskroś nowoczesnych. Jeździli metrem, byli w Ikei i Macdonaldsie, wypoczywali z młodymi ludźmi na trawnikach, byli na dworcach i w centrach handlowych. Każdy z uczestników akcji miał przy sobie wizytówkę mężczyzny, który zginął w trakcie bitwy i dawał ją przechodniom zaciekawionym ich obecnością w mieście. Co jakiś czas śpiewali pieśń: We're here because we're here.

Upamiętnienie tej tragedii miało inny charakter niż w Rosji. Unikało konfrontacji, koncentrujące się na indywidualnej tragedii. Nie afirmowało celu, z jakim żołnierze rzucili na stos swoje życie, tylko zadawało pytanie otwarte o działanie na świecie zła, które kosi ludzi.

A punktem wyjścia dla Dellera były wspomnienia kobiet, które jeszcze w długie lata po wojnie widziały na ulicach, w tłumie swoich zaginionych ojców, mężów, braci czy chłopaków. I Deller zamarzył, by oni rzeczywiście znaleźli się na tych ulicach - w metrze, w domu towarowym, w kawiarni. Piękne, nieprawdaż?

Czy pana studenci dostrzegają różnicę między zasadami rządzącymi zbiorową pamięcią w Polsce i w Wielkiej Brytanii ? Jakie wyciągają z tych różnic wnioski?

- Mam nadzieję, że będą potrafili budować wspólnotę, której impuls da wydarzenie teatralne, i która jednak wyjdzie poza teatr. Po to przecież robimy spektakle.

Bardzo się boję, że dzisiejsza młodzież ucieknie od rzeczywistości permanentnego obciachu i uda się na wewnętrzną emigrację, a zważywszy na postęp technologii, może to być emigracja na stałe. To dobrze wróży akcjom producenta "Wiedźmina", ale źle wróży Polsce.

"To nie jest naród serio, z którym by się z którym by się dało coś wspólnie zrobić..." - mówi Fryderyk Wielki, bohater pana najnowszego spektaklu. Czy to monologowanie Fryderyka na temat polskich wad nie jest krzywdzące jak na diagnozę współczesności? Pan się czuje częścią narodu, z którą nie można nic serio zrobić?

- A ile polskich miast posiada plany zagospodarowania przestrzennego? A ile razy rozbijały się samoloty i śmigłowce z polskimi dowódcami i rządzącymi? Sami sobie zadajemy kolosalne straty, nie potrzeba wojen. Nie chodzi o PiS, chodzi o całokształt, o odpowiedzialność elit wszelakiej maści.

Z drugiej strony kiedy słyszę opowieści pana wicepremiera Glińskiego, który na spotkaniach przebiegających pod hasłem "Polska jest najważniejsza" opowiada, że my jesteśmy rządem, który się wtrąca i podejmuje odważne decyzje, to ja chciałbym mu powiedzieć, że czasem lepiej się z decyzją pohamować i czegoś nie zrobić, niż spieprzyć.

Bo jeżeli idzie tylko o szał podejmowania decyzji, rezultatem jest dokładnie to, co mówi do swojego następcy król Fryderyk: "Każdy, z głupców wybranych najgłupszy, z nowym przybywa programem. Dlatego nie wyciągaj śrubki, nie ruszaj, bo zegareczek zepsujesz".

Ale program ów " kiedyś świetny, dziś całkowicie nie dźwięczy w harmonii z czasami, w których żyjemy".

- Nie. To chodzi nie o czasy, a o to, żeby się odróżnić, żeby było, że zaszła zmiana. Łatwiej zmienić tabliczkę z nazwą ulicy, niż zaplanować i wybudować nową.

Pracując przy "Fryderyku" mieliśmy poczucie niesamowitej przenikliwości tej diagnozy, przekleństwo, którego ofiara padł nawet korpus służby cywilnej, który w europejskich państwach funkcjonuje od końca XVIII wieku. Czyli korpus urzędniczy, który trzyma się i pracuje niezależnie od rządzącej opcji politycznej.

No ale nie jest dobrze kontynuować, bo jak będzie sukces to powiedzą że poprzednicy zaczęli. Lepiej wymyślać nowe, szumnie nazywane synekury, oraz oczywiście obronę terytorialną w trybie dziennym, bez noktowizorów. A jak przeciwnik zaatakuje w nocy?

Tworzenie państwa, budowanie armii czy kultury to są procesy znacznie dłuższe niż kadencja ministra albo dyrektora teatru. Muszą być trzeźwe, profesjonalne mechanizmy korygujące partyjne, dojutrkowe fajerwerki. Ale jeśli państwo postrzega się jak polityczny łup, który będziemy rozdzielać po każdych wyborach, dochodzimy do ściany. Państwo upada na życzenie swoich elit- tak jak w XVIII wieku. Rwało się ten kawałek sukna, rwało, aż zostały strzępy. Na razie trzyma się na poziomie samorządu, co będzie dalej zobaczymy jesienią. Wiem, znam rytualne narzekanie, że źle się uczy historii, że uczniowie wkuwają daty zamiast pojąć mechanizmy, ale od tego się zaczyna. Że się nie uczy o co idzie gra, o co chodziło w XVII wieku o co chodzi teraz, jak się ma Konfederacja Barska do Macierewicza. Tymczasem nasza chata z kraja, walimy daty, zapominamy po pierwszej kartkówce i jedziemy dalej. No i najważniejsi są wyklęci.

Ale czym byłby upadek państwa? Bo nie umiem sobie wyobrazić spektakularnego widowiska.

- Ależ właśnie nie będzie żadnego spektakularnego aktu destrukcji. Powolne gnicie aż do rozłożenia. Nie hukiem, lecz skomleniem się kończy, powolnym, cichym. I to jest najsmutniejsze, banalność, niespektakularność, że to jest takie żadne. Ci posłowie, ci ministrowie, biskupi - banalność zła po prostu. Chciałoby się żeby jakiś geniusz zła, doktor Moriarty albo Wielki Fryderyk nas zagarnęli i zrobili nam spektakularne kęsim - ale Jokera nie widać. Sami sobie gotujemy ten los.

Ja rozumiem, że sporo z tego co mówi o Polakach Fryderyk jest propagandą na użytek europejskich elit, że oto dostał kawał anarchii, którą udało mu się ucywilizować. Ale jest jedno porażające hasło, będące mostem między czasami Wielkiego Fryderyka, a obecną Polską: eldorado indolencji.

Czy zna pani sondaż przeprowadzony wśród Polaków na temat wysokości ministerialnych pensji?

Proszę przypomnieć.

- Według przeciętnego rodaka przeciętne wynagrodzenie ministerialne powinno wynosić cztery czy pięć tysięcy złotych brutto.

I super, ludzie mogą sobie tak uważać, ale nie wolno takim mniemaniom cynicznie schlebiać. A nasz Naczelnik wsłuchuje się w vox populi vox dei, i każe obniżać, a Wielki Fryderyk ryczy ze śmiechu. W piekle, oczywiście. Bo na krótką metę PiS'owi może i podskoczy, a na dłuższą metę skończymy bez urzędników, bez państwa. W sumie po co, jeśliśmy permanentne partyzanty? I to jest właśnie przykład na psucie państwa dla demagogicznych korzyści, to ma bardzo krótkie nóżki. W ogóle mam wrażenie, że połączenie rządów Morawieckiego-Gierka, i Kaczyńskiego-Gomułki jest nieco toksyczne, i może szkodzić ludziom na głowę.

Niezbyt wielki przyjaciel Polski, Winston Churchill, powiedział, że najlepszym sposobem na wyleczenie się ze złudzeń na temat demokracji jest kilkuminutowa pogawędka z przeciętnym przedstawicielem elektoratu. No, ale może akurat w dniu wyborów będzie padać. I na tym zasadza się koło ratunkowe demokracji w Polsce, że jednak na szczęście połowa rodaków na wybory nie pójdzie.

Powodem jest folwark i nieprzerobione poddaństwo chłopów?

- Iiii tam, jakem Klata mówię Pani, że nieprzerobione poddaństwo chłopów to małe piwo.

Ma pan inne wytłumaczenie?

- Zawiść, zemsta za wyimaginowane krzywdy.

Po prostu?

- Elżbietańska tragedia zemsty mceńskiego powiatu. Vendetta we wsi Głucha Dolna.

Ależ odczuwamy wciąż niegasnące pragnienie w społeczeństwie - złapać za twarz i dołożyć tym elitom. Powiada Fryderyk do swojego następcy; "Nie wyrywaj się z tymi "godnościami", "ludzkościami", "obywatelami". Oni tego bardzo, bardzo nie lubią!". Bo to jest uważane za słabość.

Dobry pan jak mocno bije, a nie tam włos na czworo rozszczepia. Co tam komedianci będą protestowali? Pilnuj szewcze kopyta! Jak u mnie na zakładzie jest nowy szef to nie mówię, że mi nie pasuje. A jak mi nie pasuje to zmieniam pracę. Wolny rynek, niech sobie swój teatr założą i bilety sprzedają.

Czy biskup Krasicki, jeden z bohaterów Wielkiego Fryderyka jest człowiekiem kompromisu czy gościem dbającym o własny majątek. Czy on cokolwiek ratuje oprócz własnej kiesy?

- Lepiej by moje włości znalazły się w całości w kraju jednego zaborców niźli miałyby być podzielone. I to będzie moja główna korzyść. No i dobre intelektualne biesiady to podstawa, plus godne miejsce pochówku. Krasicki najpierw został pochowany w katedrze w Berlinie, a później przeniesiony do katedry gnieźnieńskiej. Dublet!

Jednak nie uczymy się o nim w szkołach jak o bliskim kompanie Króla Fryderyka tylko o księciu polskich poetów.

- W końcu pozostawił nam "Hymn o miłości kochanej Ojczyzny". Dzieje powstania tego utworu są absolutnie zadziwiające. Biskup śpieszy się na biesiadę czwartkową do króla Stasia, pędzi nie przestrzegając jak rozumiem zasad ruchu drogowego, potrąca starego wiarusa, barskiego konfederatę i tamten umiera poecie na rękach, ale nim wyzionie ducha mówi, że przenosi się na tamten świat w poczuciu satysfakcji, że ofiarował życie dla Ojczyzny. I w reakcji na ten incydent biskup, jak rozumiem już po obiedzie, pisze nam hymn. "Dla ciebie zjadłe smakują trucizny...".

Po Krasickim zostają bajki i hymn. A ci naiwni, którzy oddadzą życie i będą ginęli z jego hymnem na ustach, czyniąc go nieśmiertelnym. Wypisz wymaluj, artysta.

Gdzie pan się w tej historii o Fryderyku lokuje?

- W roli zdechłej charcicy. "I psu może się z czasem znudzić to wszystko". Serio? Serio, to nie wiem. Nie muszę się w tej historii lokować, ja ją opowiadam.

"Dla Polaków można mieć współczucie panie ministrze... i tyle... sojusze należy sobie rezerwować dla innych..."

- Zajmuje mnie teraz dramat antyczny, świat starożytnych i w mądrych książkach, które zostały napisane dawno temu czytam o tragicznym losie słabszego sojusznika.

Ale rozumiem, że my jesteśmy przez mądrych, dalekosiężnych rządzących przygotowywani do tego losu poprzez szerzący się jak pożar lasu kult żołnierzy wyklętych. Zaprawdę, słuszną linię ma nasza władza, na tym można zbudować znakomicie działające państwo, podziemne oczywiście, Polskie Państwo Rekonstrukcyjne. "Historia podwodna naucza wytrwałych jak tu żyć żeby zgnić". O, przepraszam, przytoczyłem niewłaściwego poetę, wykroczyłem poza obowiązujący kanon. Nic to, jacyś prawi artyści napiszą bardziej ogniste utwory, zresztą Jarosław Marek Rymkiewicz już zadekretował, że krew do trzeciego pietra dochodziła i to było super wspaniałe.

Chciałby pan przyjąć na siebie rolę Kasandry?

- Na szczęście nie pochodzę z królewskiego rodu, więc się nie nadaję. I nie jestem na tyle głupi by w dzisiejszej sytuacji snuć długofalowe prognozy.

Jest znakomita książka Floriana Illesa "1913", która w kapitalnie dobranych migawkach odtwarza co myśleli i co planowali artyści na rok przed Wielką Wojną. Snuli plany, roili rojenia, mówili, że nudno jest. I, że już nigdy nic się ciekawego nie zdarzy. Nie możemy z tych zaprzeszłych opinii wyciągać wniosku, że historia się powtórzy jeden do jednego tylko, że się zrymuje. I przede wszystkim, że nigdy nie wiadomo co jest za horyzontem.

Jak się zbroić?

- Polecam kiszonki oraz sok z buraka. No i trzeba koniecznie czytać mądre książki. Fryderyk Wielki mnóstwo czytał - na kampanie wojenne ciągnął ze sobą całe wozy pełne książek - i daleko zaszedł. Z tekstu Nowaczyńskiego nie tyle mnie przejął passus z listu siostry do biskupa Krasickiego o zerwanym sejmie, na którym odrzucono reformatorski wniosek Piramowicza, ponieważ jest Ormianinem, czy o tym że poseł Dylewski chciał Żydów powałaszyć, ale fragment odnoszący się do znikomego zainteresowania wśród Polaków kupnem "Zbioru Wiadomości" - pierwszej polskiej encyklopedii. Woleli wydać sto złotych na alkohol niż dwa na subskrypcję książki. Bo "my tu na książki nie tacy znowu ciekawi, jak owe Brata Dobrodzieja Prusaki, które nic ino oczy drukiem psują, by wszystkie rozumy pojedli, a o brzuchu przepominają nicponie lekkomyślne". No i mamy problem. Strukturalny.

Dlaczego nieczytanie pana przeraża?

- Przejmuje. Bo jak słusznie mówi Juliusz Chrząstowski we "Wrogu ludu": naród, który nie czyta swoich poetów staje się materiałem dla demagogów.

Rozmawiając z panem mam poczucie klęski, bo ludzie mają w nosie teatr. Trzy procent społeczeństwa się nim przejmuje.

- Nil desperandum! Więcej ludzi niż te trzy procent się do teatru po prostu nie zmieści. Kluczowe trzy procent ludzi chodzących do teatru. Oni zmienią Polskę na lepszą, choć zapewne nie od razu. Zna Pani opowieść o pierwszym albumie Velvet Underground, który kupiło tylko 500 osób, ale każda z tych osób założyła potem swój zespół? W każdym razie moja misja w Narodowym Starym Teatrze jest wykonana. Idę dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji