Artykuły

Dogrywać do końca

Powiedział ktoś do pani de Sade

"Masz chyba często stracha,

przyznaj!"

"Och, nie tyle stracha, ile

Mam całą pupę w bliznach".

Na taki wierszyk nie trafiłem przy spóźnionej i prawie dziesięć lat temu, lekturze słynnego "Maga". Zbiegiem okoliczności w kilka dni później wierszyk ten rozwinął mi się na gorzowskiej scenie w prawie dwugodzinną sztukę i słowo daję nie bardzo wiem po co. Jej temat, skąpany w obfitym deszczu słów specjalnie wymyślonych w tym celu przez nieszczęsnego (sepuka!!!) Yukio Mischimę, autor fraszki skwitował zaledwie w kilku słowach.

Rzecz jasna, że twórcy nowej premiery w Teatrze im. Osterwy - "Madame de Sade" - swoje na nią uzasadnienie mają. Najbardziej chyba wiarygodne autorzy kostiumów i scenografii Ewa i Wiesław Strebejkowie, jako że w salonie odległym w czasie i przestrzeni nic się nie dzieje, a tylko toczy się rozmowa wytwornie wystrojonych kobiet. I tak właśnie było. Nawet jeszcze dla Strebejków lepiej, bo w tej sztuce zamiast kobiet wystąpiły faktycznie tylko przepiękne stroje i peruki kryjące w sobie przydzielone im role.

Reżyser, Leszek Czarnota, nie miał tutaj zbyt wiele pretekstu do ponownego ujawnienia talentu świetnego dyspozytora ruchu scenicznego. Bo ileż i jakich przemieszczeń po saloniku pomniejszonym przez scenografów (spektakl jest grany z pominięciem dużej sceny), może dokonać sześć przebywających w nim kobiet. Nie powiem, żeby Czarnocie całkiem się to nie udało. Panie i panienki obnoszą swoje piękne kreacje z wyraźnym zadowoleniem. Za to większy kłopot miał z obsadzeniem ról, tym bardziej, że każda z nich została przez autora naznaczona określonym charakterologicznym piętnem.

A w teatrze "babski" ensamble raczej szczupły, żeby nie powiedzieć chudy. Rolę obrończyni prawa i moralności, czyli madame de Montreuil, reżyser powierzył filigranowej Teresie Lisowskiej, która na ile mogła i umiała się w nią wpisać, na tyle była w niej wiarygodna. Rolę uosobionych cielesnych pożądań w hrabinie de Saint-Fond, niestety bez francuskiego esprit (za to dość wyraziście) zarysowała Bożena Pomykała, a kompleksy niewdzięcznego seksu religijnego baronowej de Simiane przypadły Edycie Milczarek. Dwie córki m-me de Montreuil: młodszą Annę (czyli uosobienie kobiecej szczerości i brak zasad) wcielił reżyser w Annę Łaniewską, a za to w Bogumiłę Jędrzejczak (najbardziej francuski wdzięk i uroda!) - rolę Renee, tytułowej markizy po-ślubionej za młodu panu de Sade.

Była ona ponoć wierna mężowi przez długie lata odsiadki, którą mu załatwiła ustosunkowana i mściwa teściowa, ale opuściła go na zawsze w momencie jego uwolnienia, nie wpuszczając starego, zniszczonego wiezieniem człowieka pod dach, w końcu też jego domu. Sprawa jest zresztą przedmiotem przydługich dywagacji salonowych, które sprawiły, że w sercu Renee fikcja zapanowała nad realnością. W rolę nieskomplikowanej dziewczyny - służącej Charlotty - reżyser bez pudła wstrzelił swoją asystentkę Ewę J. Matusiak i... To wszystko co mogło się udać, bo kontaminacja literatury japońskiej z teatrem europejskim w wydaniu polskim, dała finezyjne dialogi złożone z przydługich monologów, co z tradycją japońskiego teatru no i shimpa jest w zgodzie. Polskiemu widzowi trudno jednak zachować przychylną uwagę przez cały czas trwania spektaklu. Na tych "rolach" zresztą w poprzednich realizacjach sztuki wykładały się o wiele bardziej doświadczone niż nasze gorzowskie aktorki. Interesujący teatr zaistniał na początku przedstawienia, gdy radości przysporzyło pojawienie się na scenie coraz piękniejszych kostiumów i na końcu - gdzie radość widza byłaby jeszcze większa, gdyby wszystkie aktorki zechciały zrealizować do końca zamysł reżysera i... pozbyły się ich w miejscu i czasie przez nie go naznaczonym wchodząc do oczyszczającej kąpieli w strugach deszczu i światła.

Już wydawało mi się, że teatr gorzowski przekroczył granicę prowincjonalizmu, o czym świadczyły wcześniejsze jego realizacje w tym sezonie. Pisałem o nich na tych łamach, szczerze chwaląc, a dziś muszę miły sercu memu teatr, zganić za prowincjonalny brak dyscypliny artystycznej. Bowiem najgorsza jest prowincja umysłowa: myślenie z dala od mózgu, a mózgiem przedstawienia jest zawsze reżyser. On sterują wszystkimi jego członkami w trakcie, a nawet i po realizacji. Wyo-braźmy sobie np. ręce które oblepione brudem pomyślały na własny rachunek: "ten mózg jest głupi, bo każe nam włożyć się do wody" i wsadziły się do kieszeni... scenicznej.

Kieszeń teatru potrzebuje pieniędzy. Dyrektor Czarnota wybierając tę sztukę wierzył, że ona je przyniesie, że mimo pewnych w niej dłużyzn, temat jest atrakcyjny (bo jest!) a pomysł na nią miał przedni, pointę wymyślił zaskakującą, tylko, że... o czym już było wyżej. I gdyby nie ta niesubordynacja artystyczna aktorek, z pewnością udałoby mu się przyciągnąć do teatru żądną sil-nych wrażeń wzrokowych dorosłą publiczność. Myślę, że ten finałowy fragment przedstawienia zostanie jednak "dograny" do końca ku satysfakcji reżysera i widzów kolejnych przedstawień. Niestety juz nie mojej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji