Artykuły

Biada

"Konformista 2029" Mateusza Pakuły w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

"Konformista" to znakomita powieść Alberto Moravii będąca rozliczeniem z włoskim faszyzmem, którą później zekranizował wybitny reżyser, Bernardo Bertolucci. Na warsztat wziął ją także Bartosz Szydłowski z dramaturgiem, Mateuszem Pakułą. Mogli zrobić bryk z Moravii/Bertolucciego, ale tego nie robią - i dzięki temu mamy w Łaźni bardzo solidny, zacny spektakl z bolesnymi i dość nieprzyjemnymi diagnozami.

Najpierw widzimy scenografię. Szereg odlewów twarzy wtopionych w ściany, w monumentalne bryły, widoczne także w wyjściach do kulis. I jest to scenografia świetna - prosta, wyrazista, a jednocześnie bardzo wieloznaczna. Małgorzacie Szydłowskiej udało się tu uchwycić wiele tropów w mocnym teatralnym znaku. Jeśli się przyjrzeć, zauważamy, że jest to wciąż ta sama twarz. Skojarzenie z głowami wawelskimi podkreśla zatem upadek indywidualizmu i podporządkowanie ludzkiej różnorodności - charakterów, typów itd. - jednej jedynej twarzy. Czyżby nowego faszystowskiego wodza? Nasuwają się także skojarzenia z odlewami twarzy prominentnych rzymskich przywódców - faszyzm ma to do siebie, że bardzo lubi się stylizować na kolejną odsłonę Cesarstwa Rzymskiego, co oczywiste w przypadku Mussoliniego (tu ukłon w stronę Moravii rozliczającego faszyzm włoski), ale też ciekawe w kontekście bliższego nam geograficznie niemieckiego nazizmu - wszak Albert Speer miał ambicje, by tworzyć monumentalne bryły, które za wiele stuleci, gdy popadną już w ruinę, miałyby przypominać rzymskie zabytki (nota bene, kiedy go wieziono przez zbombardowany Berlin, był niezwykle rozczarowany, że stworzona przez niego architektura w niczym rzymskich budowli nie przypomina - taki mały złośliwy offtop). Jeśli myśleć o rzymskich twarzach, przypomina się też Bocca della Verit, czyli Usta Prawdy, które miały służyć jako swoisty wykrywacz kłamstw. A "Bocca della Verit" w wiekach późniejszych to eufemizm dla zwykłego donosicielstwa. Trudno o lepsze podsumowanie fundamentów totalitarnego społeczeństwa.

Twarze zdobiące scenografię w równiutkich rzędach mogą budzić także skojarzenia popkulturowe. W "Grze o Tron" twarze zmarłych zdobią Hall of Faces. Tajemniczy zakon przywdziewa je jak maski, by zmienić tożsamość i sterować losami wszechświata. Są one zarówno świadectwem tego, kto jeszcze żyje i kto już jest martwy, jak i symbolem nieuchronnych kolei dziejów - pełnych chaosu, cierpienia i mordu, bo twarz każdego człowieka trafi w końcu do Hall of Faces, gdzie będzie służyć zakonowi Faceless Men.

To skojarzenie podoba mi się szczególnie ze względu na postać protagonisty - Marcello Clerici, który u Szydłowskiego staje się Marcelem Klerykowskim (świetne i jakże złośliwie znaczące nazwisko nadane bohaterowi przez Moravię w niczym na swej złośliwości nie traci po tłumaczeniu go na język polski) to niby everyman, czy właściwie anty-everyman. Tytułowy konformista, a w dodatku szpieg wysłany przez rząd z tajną misją dotarcia do profesora Quadriego, intelektualisty, opozycjonisty i emigranta przebywającego w Paryżu - i zamordowania go. Paradoks konformisty polega między innymi na tym, że bardzo chce się wtopić w ludzką masę, pozbyć swego indywidualizmu i być takim jak wszyscy inni, zwykłym mężczyzną. Ale w systemie totalitarnym oznacza to nie tylko, że będzie musiał zafałszować własną tożsamość (do czego Klerykowski zresztą dąży i czego pragnie); funkcja, którą pełni wobec systemu, zmusza go także do przybierania coraz to nowych twarzy - wobec społeczeństwa, świeżo poślubionej żony, Quadriego, przełożonych.

W końcu z oddali scenografia jest też na poły surrealistyczna. Niezindywidualizowane twarze, ni to pośmiertne odlewy twarzy wodza, ni to symboliczne przedstawienie uniformizacji społeczeństwa, dwoją się i troją w oczach. Ma się wrażenie, jakby się zasiadało w przestrzeni Eschera. Geometrycznej, fascynującej i przerażającej jednocześnie. Jakby była z sennego koszmaru.

I w tej przestrzeni poznajemy głównego bohatera, Marcela Klerykowskiego.

Zgodnie z tekstem powieści najpierw dowiadujemy się, jaki jest background młodego człowieka. A ten to przede wszystkim dysfunkcyjna rodzina. Ojciec (znakomity Zygmunt Józefczak) to zamknięty w szpitalu psychiatrycznym szaleniec, prawdopodobnie zasłużony dla systemu działacz, który miota politycznymi sloganami. Klerykowski jednak spogląda na niego z rozpaczą, jakby bał się, że i jego czeka szaleństwo. Matka (Iwona Budner) to podstarzała hedonistka z "tresowanym" jak pies, odzianym jedynie w bieliznę młodym kochankiem imieniem Akbar (bardzo doceniam złośliwostkę Szydłowskiego; kiedy to imię padło ze sceny po raz pierwszy, aż niekontrolowanie prychnęłam). Na nią syn spogląda z zażenowaniem, jakby jej ekscentryczność i nieodnajdywanie się w normach społecznych było mu kulą u nogi, przeszkodą na drodze do błyskotliwej kariery w szeregach faszystowskich konfidentów.

Zdawałoby się, że Klerykowski odnajdzie spokój ducha i wskoczy w nową sytuację rodzinną, żeniąc się z drobnomieszczańską Julią (Anna Paruszyńska). Nic bardziej mylnego. Klerykowski nie czuje ulgi, jest cały czas napięty jak struna. Jakby bał się, że w każdej chwili ktoś go zdemaskuje - to podwójne oszustwo, które jest wyraźnie zaznaczone w powieści, zostaje bardzo precyzyjnie wydobyte w roli Szymona Czackiego. Klerykowski może być zdemaskowany podwójnie - jako szpieg i jako normalny obywatel, który robi to, co stosowne, przyjęte w drobnomieszczańskich kręgach. Pod powierzchnią skrywa się jednostka skrzywiona przez doświadczenia z dzieciństwa, skrzętnie maskująca swoje okrucieństwo, naznaczona traumatycznym doświadczeniem molestowania.

Tutaj ma miejsce jedna z najlepszych scen spektaklu. Klerykowski idzie do spowiedzi, aby móc wkrótce przystąpić do ślubu. Opowiada o mężczyźnie, który obiecał mu w dzieciństwie, że otrzyma rewolwer. Niewinny chłopiec próbujący za wszelką cenę zaimponować poniżającym go kolegom, daje się zwabić do samochodu i zostaje wywieziony do podmiejskiej willi. Tam mężczyzna próbuje się do niego dobierać, dochodzi do szamotaniny. W końcu młody Marcel strzela do oprawcy. Nie dochodzi do niczego, co mogłoby chłopcu uświadomić, w jakim celu został uprowadzony - ta świadomość dociera do niego dopiero wtedy, gdy jest dorosły, przez co przez szereg lat dziecko żyje z poczuciem winy i brzemieniem morderstwa, bez jakiegokolwiek wzięcia pod uwagę kwestii obrony koniecznej.

I tu się dzieje rzecz świetna, bo ksiądz najpierw dopytuje Klerykowskiego, czy na pewno wszystko dobrze zapamiętał, czy na pewno opowiedział historię taką, jaka była i czy niczego nie pominął. Może "uwodził" oprawcę? Klerykowski najpierw dziecinnie się tłumaczy, sytuacja jest napięta, nie jest jasne, czy spowiednik także nie jest tajniakiem, w końcu (nomen omen) wypala: "Jestem urzędnikiem państwowym". I scena się kończy. Nie wiadomo, kto tu jest przesłuchiwanym, a kto przesłuchuje. To właśnie schizofreniczne realia życia w totalitarnym państwie.

Jeżeli miałabym się do czegokolwiek tutaj przyczepić, to... hmmm... Żal mi może trochę tego, że Szydłowski i Pakuła ucinają tutaj dodatkowe smaczki - u Moravii, z czego skrzętnie korzysta Bertolucci - oprawca jest byłym księdzem. Jego inwokacje do chłopca są pełne podskórnie religijnego poczucia winy wobec czynu, który zamierza on popełnić. W scenie wieńczącej wspomnienia z dzieciństwa, w której ma dojść do gwałtu, zanim będzie próbował obezwładnić chłopca, w rytualnym wręcz geście zdejmie on ze ściany krucyfiks, który następnie schowa. No, mówiąc krótko, żeby Jezus nie "widział". Żal mi tego fragmentu, bo jest bardzo pikantny i świetnie obnaża hipokryzję wierzącego/pedofila. Ale też rozumiem, dlaczego musiało tu pójść cięcie. Szpila wsadzona kościołowi jest wystarczająco wyraźna w dopytywaniu spowiednika, czy Klerykowski wszystko opowiedział zgodnie z prawdą, a sam wywód ma jednak zaznaczyć skomplikowaną grę, którą toczy jednostka, nawet ta konformistyczna, z totalitarnym systemem. Bo nie wiemy właściwie, czy to Klerykowski "sprawdza" księdza, czy ksiądz "sprawdza" Klerykowskiego. W faszyzmie wszyscy zbieramy informacje i wzajemnie na siebie donosimy.

Żałuję też ścięcia historii o tym, jak młody Marcello Clerici był poniżany przez rówieśników, włącznie z nazywaniem go żeńskim imieniem i przebieraniem go siłą w spódnicę. Bo sugestia skrywanego homoseksualizmu (czy, w przypadku bohatera, raczej biseksualizmu) także doskonale dopełnia portretu człowieka, który pragnie się dopasować do społeczeństwa za wszelką cenę.

Ale rozumiem też, że ten temat jest poruszany już niemal zwyczajowo przy prawie każdej produkcji dotyczącej faszyzmu, więc dla klarowności wywodu Szydłowski miał prawo z niego zrezygnować (pojawia się bodaj jedna sugestia, ale niezbyt jasna i niezawierająca aspektu znęcania się nad bohaterem przez szkolnych kolegów, co wydaje mi się dość istotne).

Dzieciństwo Klerykowskiego jest zatem naznaczone poczuciem winy i wstydu, w czym oczywiście wydatną rolę mają ojciec, matka, religia, ale także system edukacji. Szydłowski nie inscenizuje żadnej ze szkolnych scen z powieści, za to w dość przemyślny sposób wykorzystuje grupę chłopców w zunifikowanych kostiumach, którzy wykonują mechaniczne ruchy, a czasem opadają na scenę w konwulsyjnych drgawkach. Nie wiadomo właściwie, czy to faszystowska organizacja młodzieżowa, czy lekcja wuefu, ale to nie jest ważne. Istotny jest jeden wniosek - społeczeństwo to jedna wielka tresura. I Klerykowski jest nie tylko wytresowany. On ma ciągłe poczucie niedopasowania i potrzebę, by być tym najlepiej wytresowanym i najbardziej karnym obywatelem.

Zdawałoby się, że odzyska równowagę dzięki małżeństwu z Julią, ale okazuje się, że i tu wszystko jest potworne, wyolbrzymione i pozbawione równowagi. Matka Julii (Hanna Bieluszko) to matrona poświęcająca się - umalowana jak trup leży na stole jak na katafalku, powtarzając w kółko "obiad na stole". Gdy przychodzi anonimowy list szkalujący Klerykowskiego, a w efekcie mający przeszkodzić związkowi małżeńskiemu, w który Klerykowski za chwilę wstąpi, matka Julii zapewnia go o swoim oddaniu w niemal służalczy sposób. Modelowa rodzina także skrywa mroczne tajemnice. Julia wyjawia, że była kochanką wpływowego przyjaciela rodziny, który ją zgwałcił, gdy była nastolatką i terroryzował ją przez następne sześć lat.

W międzyczasie Klerykowski dostaje zlecenie - ma odnaleźć i zabić swojego dawnego mentora, profesora Quadriego. A właściwie jedynie go wskazać, bo morderstwem zajmie się już kontaktujący się z nim agent, niejaki Orlando (Dominik Stroka), który jest polonusem z Chicago, amatorem disco polo, hamburgerów i wtrącania co drugie słowo "kurwa". Przerażający swą tępotą, grubo ciosany cwaniaczek, a jednocześnie fascynujący swoją witalnością i szczerością. Tak, ten ludowy faszysta to bezwzględnie wykonujący rozkazy, kuty na cztery nogi kombinator pod płaszczykiem wsiowego głupka. Nosi wprawdzie dobrze skrojony garnitur, ale lekceważymy go, oklejając łatkami - że Polska B, że odpust, żenada. A takie trybiki w machinie systemu powodują właśnie, że cię w nią wciąga.

W scenie rozmowy Orlanda z Klerykowskim, która z pogadanki w męskim kiblu przeradza się w układ taneczny, dopatrywałabym się także pewnej polemiki Szydłowskiego z "Weselem" Klaty. Wywijane przez Orlanda hołubce, podskoki, w końcu szaleńczy wir odzianych w garnitury i trzymających się za ręce agentów - Szydłowski traktuje tę "ludową" Polskę B z podejrzliwością. Niby się śmiejemy, że to polonus, taki nasz redneck, a jednak jest groźnie. I władza z pewnością takich cwaniaków wykorzysta.

Szydłowski nie ma też dobrych wieści dla inteligencji.

Klerykowski z małżonką trafią w końcu do mieszkania Quadrich. Grający Quadriego Krzysztof Globisz, borykający się z afazją po wylewie, odziany w hippisowskie ciuchy jest ni to nonszalancki, ni to zdziecinniały, także schorowany. Żona Quadriego, Lina (znakomita Paulina Puślednik) zabija nudę podbojami miłosnymi - uwodzi Klerykowskiego, próbuje uwieść jego żonę. Jest przy tym wciąż świadoma tego, po co Klerykowski ich odwiedził.

W zasadzie polska inteligencja prowadzi niebezpieczną grę z faszyzmem. Z dużą łatwością emigruje, potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji - w końcu Lina zna Paryż jak rodowita paryżanka, oferuje swoją pomoc przy oprowadzeniu po mieście czy wskazaniu Julii ciekawych domów mody, ale ostatecznie, obrażając się na tę wyśmiewaną Polskę B, pogrąża się w apatii i nudzie. Quadri sądzi, że przekona Klerykowskiego siłą argumentu. Rozprawiają o Platonie, Globisz przejmująco mówi wiersz Barańczaka "Nie": "to tylko słowo "nie", ostatnie słowo / w dziedzinie krwi - a poznasz ją zaraz na wylot / roju pocisków z luf" - mówi go z trudem, czasem głos więźnie mu w gardle, czasem któreś ze słów sprawia trudność i trzeba je trzykrotnie powtórzyć. To tylko słowo "nie", a jak trudno je wymówić. Sprzeciw to piękna sprawa, ale jest w sferze idei. Zrozumienie, że nie ma innej rzeczywistości poza Platońską jaskinią, nie wystarczy.

Puślednik śpiewa pieśń z refrenem, w którym powtarza wciąż "biada".

Biada nam wszystkim.

Potem ten refren powtórzy Czacki, urywanym głosem, kiedy z głośników wybuchną potężne akordy z elektronicznych przesterów. Jakby zaciął się system, jakby Klerykowski zrozumiał, że nie ma odwrotu i wszystko dąży do upadku i pogrążymy się zaraz w mroku.

Wyrok zostaje wykonany. Wytresowani chłopcy zamykają pudło, w którym mieści się mieszkanie Quadrich, odpływa ono wgłąb sceny, wyświetla się na nim płomienna kula. W Polsce nie strzela się do ofiar, w Polsce pali się stodoły, wszystko jedno, kto następny do niej trafi. Być może następna będzie inteligencja.

Szydłowski nie zabija głównego bohatera, jak to się dzieje u Moravii i Bertolucciego. Zamiast tego Klerykowski monologuje, napięty jak struna, przerażony, że jego czyny są w gruncie rzeczy pospolitą zbrodnią, usiłuje znaleźć wytłumaczenie dla sytuacji, w której się znalazł. Właściwie równie dobrze tę mowę mógłby wygłosić Adolf Eichmann przed sądem w Jerozolimie. Jesteśmy tylko trybikami w machinie systemu.

Jest to bardzo udany, solidny spektakl.

Wprawdzie nużyła mnie trochę część pierwsza - mało w niej mięsa, trochę się dłuży. Ale trzeba też przyznać, że podobnie jest u Moravii i u Bertolucciego - zarówno powieść, film, jak i spektakl zyskują oddech, rozpęd i energię w momencie przybycia głównego bohatera do Paryża.

Druga część spektaklu - znakomita. Mocne diagnozy, konsekwentne rozwijanie myśli, świetni aktorzy.

Szymon Czacki jest nieoczywisty, służalczy i jednocześnie ciągle napięty, jakby bał się w każdej chwili, że wyjdzie na jaw jego prawdziwa tożsamość - kogoś niedospasowanego do systemu, kogoś, kim jest, a być nim nie chce i zrobi wszystko, by to ukryć.

Doskonała jest Paulina Puślednik, która niezwykle mi się wczoraj podobała. Wprawdzie nie powinna śpiewać, bo jej to idzie dość średnio i właściwie jej pieśń lepiej by brzmiała, jakby zaśpiewał ją sam Strycharski, ale jej rola - bez zarzutu. Jest czujna, opiekuńcza wobec męża, a jednocześnie znudzona i rozwiązła. Zblazowana femme fatale, która bawi się swoimi gośćmi.

Zachwyca Krzysztof Globisz - w swej niemocy i w potwornym oskarżeniu wobec nas, całego społeczeństwa, jakie kryje się w wypowiedzianym z trudem wierszu Barańczaka.

Dużym odkryciem jest Dominik Stroka - fantastyczny w roli Orlanda. Śliski, ale w precyzyjny sposób, śliski taką śliskością już systemową, zaprogramowaną, taką, która świadczy o tym, że system doskonale wykorzystał czyjeś cwaniactwo do własnych celów. A jednocześnie nieoczywisty, bo wiele prawdy kryje się w jego oskrażeniu, że nim pogardzamy.

Scenografia świetna. Ruch sceniczny - takoż.

Na osobną wzmiankę - i nią właściwie zakończę ten wpis - zasługuje Dominik Strycharski. Ja w ogóle lubię muzę Strycharskiego, bardzo mi się podobała w "Ojcu. Matce. Tunelu strachu" Klemma, mniej byłam w stanie się na niej skupić na "Bolesławie Śmiałym" Świątka, bo mi się zwyczajnie ten "Bolesław..." nie podobał.

Ale to, co jest w "Konformiście 2029" to jest petarda! Muzyka nie tylko kapitalnie komentuje to, co jest na scenie i scenę dopełnia, ona jest po prostu genialna sama w sobie. Podczas spektaklu dostaniemy i nieco funkujące wokale ("Nie przyjdę na twój ślub, nie przyjdę, nie przyjdęęęę" - o jakie to dobro!), i ambient, i pełne grozy przestery, które piętrzą się aż do uzyskania ściany dźwięku. To jest jedno z takich osiągnięć kompozytorskich, które mogą funkcjonować zupełnie w oderwaniu od spektaklu. Gdyby wyszła płyta z muzyką z "Konformisty...", z pewnością bym ją kupiła. Ha! Więcej powiem. Zastanawiałam się nad tegorocznym programem Sacrum Profanum (ja jestem muzyczne dziecię, chodzę prawie co roku i generalnie się nie boję, a nawet fizycznie łaknę takich atrakcji, od orkiestry symfonicznej, przez kluby, hale, aż po stadiony) i po tym spektaklu wiem już na pewno, że bilet na Strycharskiego podczas tegorocznej edycji festiwalu kupię. Koniec, kropka.

A jakby ktoś gdzieś słyszał o jakimś offowym zapisie utworu "Biada", niech do mnie podbija. Wkręciło mi się tak, że od wczoraj (minęły prawie 24 godziny, mind you!) w kółko śpiewam: "Biaa-daaa. Bia-daa, biaa-daaa ... Bia-da-bia-daaa, bia-da, bia-da, bia-daaa" (proszę tu docenić mój zapis literowy, nieskromnie uważam, że jest świetny).

Strzałów nie ma. To chyba jest w tej recenzji oczywiste.

Czy zachwyt? Chyba nie, bo ja zachwyty takie całkowite, że wsiąkam kompletnie, miewam rzadko. Bardzo rzadko. Właściwie to w ostatnich latach naprawdę zachwycił mnie tylko Klata, dwa spektakle Dudy-Gracz i monodram Stenki.

Ale jedno jest pewne. To jest bardzo solidny, bardzo rzetelny spektakl. Nie robi z widza idioty, podchodzi do niego z szacunkiem, zmaga się z tematem bardzo istotnym, kto wie, czy nie będzie to jedno z najbardziej istotnych zagadnień politycznych, społecznych, ale i etycznych w najbliższych latach. O ile już nim nie jest.

Bardzo cenię to, że Szydłowski szanuje swoją publiczność i szanuje materię teatralną. Jest konsekwentny, jest uczciwy wobec powieści Moravii, stać go przy tym na smaczki, drobną polemikę ukrytą w jednej ze scen, wywód jest klarowny i przemyślany.

Nie zawsze odpowiada mi formalnie, ale to jest rzecz drugorzędna. Ja, jak mówię, mogę mieć kicz, mogę mieć poezję, mogę mieć postdramatyczne igraszki, mogę mieć hardkorowe przeniesienie planu filmowego na scenę. Tylko niech ci artyści, do jasnej cholery, mają coś do powiedzenia.

Szydłowski zdecydowanie ma do powiedzenia bardzo dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji