Anna bez serca
Śliczny, wdzięcznie wystylizowany i z dyskretną ironią prowadzony spektakl - plon nieodmiennie szczęśliwej współpracy reżysera Tadeusza Minca ze scenografem Henri Poulainem. A zarazem a gorzka, ciemnymi barwami malowana komedia, która w dniu prapremiery, lat temu sto z górą, zdać się mogła wyzywająca i zuchwała.
Trzeba sobie bowiem uświadomić, że nasi dziewiętnastowieczni komediopisarze - Fredry nie wyłączając - z reguły byli szarmanccy wobec dam, młodych, zwłaszcza. Intryga kręci się zazwyczaj wokół posagu, ale to ojciec czy opiekun sprawdzają zasoby kandydata i potrafią brutalnie stanąć na drodze do miłości, natomiast panna wiernie trwa przy kochanym, dopóki szczęśliwy obrót wydarzeń nie pozwoli połączyć się z nim ślubem.
Apollo Nałęcz-Korzeniowski (nawiasem mówiąc ojciec wielkiego pisarza znanego światu, znanego światu pod nazwiskiem Conrad) w swojej komedii "Dla miłego grosza" brutalnie burzy te sielankowe schematy. Piękna Anna - sprytna, wyrachowana, kupcząca sama sobą - jest kobietą bez serca, prawdziwym czarnym charakterem w spódnicy. I choć naiwna skądinąd intryga zmierza już ku szczęśliwemu zakończeniu, Anna - z majątkowych względów - odtrąca wierną i wzajemnie zaprzysiężoną miłość młodego, szlachetnego człowieka.
To właśnie tak żywo poruszało współczesnych. "Takiej jak Anna (...) nie ma i być nie może (...) jedną tylko postać kobiecą wprowadzając do swojej sztuki, postać tak ohydną, pan Korzeniowski wszystkie z nią razem niewiasty wzgardą i hańbą okrył" - pisał "Tygodnik Ilustrowany" z 1860 r.
Dziś, rzecz jasna, nie traktujemy już tego tak emocjonalnie, choć reżyser filuternie przymrużając oko - wysłuchał postulatów recenzenta sprzed wieku. Wprowadzając na scenę damy śpiewające pieski polskie uzyskał nie tylko muzyczny przerywnik i zdobniczy ornament, a zarazem coś w rodzaju przeciwwagi dla złej Anny Korzeniowskiego.
Takich kunsztownych ozdobników jest w przedstawieniu znacznie więcej, one to przede wszystkim sprawiają, że spektakl nie stał się li tylko historyczną ciekawostką, One i znakomita scenografia Henri Poulaina, który podbił już nas wyjściowym pomysłem: okotarowanle zastąpił płaszczyznami zbitymi z surowych desek,w głębi dał owalny wykrój ze zmieniającymi się pejzażami i w tej to przestrzeni umieścił tylko najniezbędniejsze meble. Bardzo to było piękne, tchnęło świeżością,a zarazem pozwoliło znakomicie zamknąć obie części spektaklu.Pierwszą - widokiem na salę balową,drugą - przejściem w bezkresną pustkę,w której wirują płatki śniegu.
Tadeusz Minc prowadził wykonawców pewną i lekką ręką,nie kazał im grać nazbyt serio,trochę żartował i delikatnie przekomarzał się z publicznością.Było to tym bardziej niezbędne,że większość postaci szeleści już dziś papierem i życie tchnąć mógł w nie jedynie zespolony wysiłek wykonawców i reżysera.
Z dyskretnym humorem,a nawet z odrobiną ciepła potraktował Tadeusz Schmidt rolę Pułkownika Karola. Zbigniew Nawrocki - wykorzystując przy okazji swoją fizyczną sprawność - wyrazistą, komediową kreską zarysował postać Adama Muchowskiego.Marek Barbasiewicz (Henryk) lekko i z wdziękiem prowadził dialog, znacznie sztywniejszy,chyba
zbyt często zapatrzony w nieokreślone dale był natomiast Maciej
Staszewski w roli odtrąconego kochanka, Józefa. Rola Anny oparła jest na ustawicznej grze, udawaniu wobec innych, a nawet samej siebie - ten plan Janina Borońska rozegrała precyzyjnie i lekko, natomiast trudniej by zgadywać, jaka ta Anna jest w rzeczywistości.
W epizodach oglądaliśmy jeszcze Bolesława Nowaka (Szlachcic), Józefa Zbiróga (Książę), Dobrosława Matera (Hrabia), Stanisława Szymczyka (Pan), Elżbietę Jasińską, Izabellę Pieńkowską i Iwonę Sroczyńską jako śpiewające damy oraz prześmiesznego Jana Kasprzykowskiego (Służący).
I tak Teatr Nowy zamknął tegoroczny sezon rzeczywiście ładnym przedstawieniem,a że już wkrótce w Małej Sali odbędzie się premiera sławnego "Czekając na Godota" - miejmy nadzieję, że również schyłek maja zakończy się mocnym artystycznym akcentem.