Artykuły

By nikt się nie obraził

"Święto Winkelrida. Rewia narodowa" Marcina Cecko wg Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Marcin Cecko i Marcin Liber wzięli zapomniany tekst z 1944 r., by mówić o Polsce i Unii, teatrze i kryzysie. Jednak ich spektakl jest zrobiony tak, by nikt się nie obraził, żeby za mocno nie uderzyć w jakąś strunę i by przypadkiem nie powiedzieć za dużo.

Zapomniane "Święto Winkelrida" dobrze nadaje się do mówienia o czasach obłudy i politycznego kryzysu przykrywanych narodową pompą i celebrą. Sztuka z 1944 r. mówi o mitach, rekonstrukcjach historycznych i konflikcie wolności z narzucanymi zbiorowymi tożsamościami. Dziś paradoksem może się wydawać, że ten antyromantyczny, antyheroiczny i prześmiewczy tekst został napisany na podziemny konkurs dramaturgiczny w przeddzień powstania warszawskiego. Odrzucono go, bo był "nie na temat".

Tekst "nie na temat" napisali Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski. Andrzejewski - "Alfa" ze "Zniewolonego umysłu" Miłosza, autor m.in. "Popiołu i diamentu" - jako dramatopisarz jest praktycznie zapomniany. Również "Święto Winkelrida" poza głośną premierą Dejmka w przeddzień "odwilży" roku 1956 niemal nie było wystawiane.

Jeszcze nowszy autorytaryzm

Rzecz dzieje się w niewielkim szwajcarskim mieście, które przed laty wyzwoliło się spod opresji cesarstwa niemieckiego. Tytułowy Arnold Winkelrid zebrał włócznie "cesarskich" i wbił je we własną pierś, by zatrzymać nadchodzących wrogów. Obchody rocznicy tego czynu ma uświetnić udział syna bohaterskiego Winkelrida - Konrada. Ale sprawa się komplikuje, zwłaszcza że potomek bohatera oczekuje naprawienia tego, co państwo odebrało jemu i jego rodzinie - ma łąkę do odzyskania. Okazuje się też, że symboliczny gest był zupełnie niepotrzebny, bo bitwa była już wygrana. Opiewa się go tylko po to, by stworzyć wyrazisty symbol.

Jak dramat sprzed 74 lat wystawiono dzisiaj? Liber z Cecką z "cesarskich", których odparli dzielni Szwajcarzy, robią "unijnych". Akcję przenoszą w dystopijną przyszłość - oto 20. rocznica wystąpienia Polski z UE świętowana jako rewia. Z bratniego kraju przybywa Viktor Orban, jest też konserwatywny minister kultury z cenzorskimi zapędami. Jest wreszcie "Miastko" jako nazwa miejsca akcji - odsyła ono do głośnej książki socjologa Macieja Gduli o nowym autorytaryzmie i przyczynach dojścia PiS do władzy.

Da się? Nie da się

Twórczość 48-letniego reżysera Marcina Libera najkrócej można nazwać eklektyczną. W jego spektaklach często pobrzmiewają echa stylów innych artystów. Tym razem punktem odniesienia dla Libera (i dramaturga Marcina Cecki) zdaje się Oliver Frljić. Nie da się ukryć, że polski teatr po "Klątwie" jest inny. Nie tylko ze względu na podejmowane tematy (Kościół, aborcja...) czy wysoko ustawioną poprzeczkę wyrazistego, radykalnego przekazu, ale też nacisk na zajmowanie się uwikłaniem samego teatru w opresyjny system. Frljić tego wszystkiego oczywiście nie wynalazł ani nie odkrył, ale postawił te sprawy na ostrzu noża.

W gdańskim spektaklu Libera jako temat pojawiają się przede wszystkim teatr, jego kryzys i wewnętrzne konflikty jako paliwo teatru. Do warstwy niemogącej dojść do skutku "rekonstrukcji" czynu Winkelrida seniora z udziałem jego syna Cecko dokłada jeszcze jedną warstwę - o niemożliwości zrobienia przedstawienia "Święta Winkelrida" dzisiaj, w 2018 r., w Teatrze Wybrzeże.

Mamy więc w gdańskim spektaklu dyskusje o tym, co teatr i sztuka w ogóle mogą jeszcze dziś zrobić. Mamy parę scen konfliktów między aktorami i reżysera pogrążonego w twórczym kryzysie. Figura artysty obciążonego niewiarą i niemocą w kryzysie wieku średniego to częsty motyw. Ale w żalach Libera pobrzmiewa jakiś nie do końca świadomy kabotynizm, jakieś słabo ukrywane asekuranctwo. Być może dlatego, że od "bolesnych rozliczeń z samym sobą i własną niemocą" oczekuje się - co za okrutny paradoks - zarazem artystycznej wirtuozerii, której tutaj nie ma.

Znajdź różnice

Ten samokrytyczny ton brzmi mi fałszywie, choć niektóre teatralne konflikty podpatrzone są tu mniej lub bardziej trafnie - np. przywieziony do głównej roli "aktor gościnny z Warszawy" przeciwko lokalnemu zespołowi albo trudności reżysera z przekonaniem do swojego pomysłu przywiązanego do bardziej "mieszczańskiego" teatru dyrektora Nasiona (nawiązanie do "Orzecha", czyli dyrektora Wybrzeża Adama Orzechowskiego).

Ta satyryczna gra z nazwiskiem, rodem z uczniowskiego teatrzyku, dużo mówi o temperaturze przedstawienia Libera. Jest ono zrobione tak, by nikt się nie obraził, żeby za mocno nie uderzyć w jakąś strunę i by przypadkiem nie powiedzieć za dużo.

Trochę nie wiadomo, po co ta UE kiedykolwiek Polsce była, skoro jedynym znakiem jest jakaś ogólna "tolerancja". Trudno też powiedzieć, czym się ta Polska 20 lat po wyjściu z europejskiej wspólnoty różni od Polski dzisiejszej. Tymczasem stopniowe wychodzenie Polski z Europy dzieje się już teraz, i to nie od wczoraj - widać je w niedostatkach praw pracowników, kobiet, mniejszości seksualnych. Trzeba dużo wysiłku i długoletniego zamknięcia w teatralnym światku, by tego nie zauważać czy sprowadzać to do dramaturgicznych wytrychów.

Rozpoczęty z impetem spektakl wytraca stopniowo tempo, rozbija się o zużyte symbole, analogie, aluzje i gagi. Pomysłów jest za dużo, choć zespół daje z siebie, ile może - Wybrzeże ma dobrych, na co dzień może niedocenianych aktorów. Humor Cecki i Libera pada zaś na podatny grunt, bo ludzie w trudnych politycznie czasach chcą czuć wspólnotę śmiechu, chcą głośnego powtarzania ze sceny tego, co już sami myślą, i nie można im tego prawa odmawiać. Ale można by im też dać coś więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji